Wspaniała wiadomość i jedna z najlepszych - obok Nobli dla Coetzeego, Kertesza czy Pamuka - w ostatnich latach decyzji Akademii.
Wybitny peruwiański pisarz został nagrodzony za "kartografię struktur władzy oraz wyraziste obrazy oporu, buntu i porażek jednostki" - napisała Szwedzka Akademia w uzasadnieniu werdyktu.
74-letni peruwiański pisarz jest autorem ponad 30 powieści, dramatów i esejów. Jest pierwszym latynoskim laureatem literackiego Nobla od 1982 roku, kiedy otrzymał go Gabriel Garcia Marquez.
Przykład debiutanckiej powieści Achebego jest kolejnym dowodem na to, że rodzima krytyka literacka potrafi przegapić nawet wielkie arcydzieła światowej literatury. I nie chodzi o to, by raz jeszcze ponarzekać sobie na jakość pracy wykonywanej przez niektórych recenzentów i krytyków ani nawet o to, by porównać ile miejsca w dziennikach i tygodnikach poświęcono „Wszystko rozpada się”, a ile najnowszej powieści Dana Browna. To prawdy dość powszechne: nigdy przecież nie będzie tak, że wszyscy piszący o literaturze będą wybitnymi krytykami, nigdy też prasa wysokonakładowa nie będzie poświęcała literaturze wymagającej i roztrząsającej poważne kwestie etyczne tyle samo miejsca, co literaturze instant – miłej, łatwej i przyjemnej, domagającej się natychmiastowej konsumpcji, po której wszyscy możemy wrócić do swoich „normalnych” zajęć. Problem pojawia się w momencie, w którym praktycznie bez echa przechodzi utwór od lat zaliczany do ścisłego literackiego kanonu, jedna z najważniejszych i najlepszych powieści afrykańskich. Powieść, która właściwie zapoczątkowała nową epokę w literaturze afrykańskiej i pozwoliła odmienić „punkt widzenia afrykańskich czytelników na rodzimą kulturę i stosunek do instytucji kolonialnych”.
Ten brak zainteresowania krytyki i mediów wspaniałą powieścią Achebego byłby jeszcze zrozumiały, gdyby „Wszystko rozpada się” było prozą hermetyczną i niemożliwą do przebrnięcia przez mniej wyrobionego czytelnika. Jest jednak inaczej. Achebe pisze prostym, przezroczystym, a tym samym niezwykle sugestywnym i konkretnym językiem czerpiącym wiele z tradycji oralnej (oratura). Do tego jeszcze powieść została przełożona na 45 języków, osiągnęła ogromne nakłady, jest najpoczytniejszą powieścią afrykańską oraz – jak pisze Simon Gikandi, specjalista od twórczości Achebego – jedynym dziełem postkolonialnej literatury, z którym prędzej czy później spotyka się każdy angielski uczeń i student. Wydawać by się mogło, że i u nas dzieło takiego kalibru jest skazane na sukces. Nowe przekłady losów Szwejka, „Lorda Jima”, „Braci Karamazow” czy „Kopisty Bartleby’ego” – całe szczęście – zyskały dużo większy medialny rozgłos, zainteresowała się nimi krytyka oraz czytelnicy, więc skandalu pominięcia „Wszystko rozpada się” nie pomniejsza nawet fakt, że polski czytelnik mógł się już z arcydziełem Achebego zetknąć (w 1989 roku, a więc całe 20 lat przed omawianym tutaj nowym przekładem, powieść ukazała się pod tytułem „Świat się rozpada” w tłumaczeniu Małgorzaty Żbikowskiej).
[...]
Achebe swoją prostą, porażającą opowieścią psuje nasze doskonałe samopoczucie, zmusza nas do rozmyślania nad kwestiami, które – jak być może jeszcze chwilę temu uważaliśmy – zupełnie nas nie dotyczą i pozwala zajrzeć do samego serca, samego umysłu Innego, z którym i dzisiaj tak trudno niektórym z nas się porozumieć. Achebe narzuca nam odmienną, afrykańską perspektywę i przekonuje, że nic nie jest takie proste, jak czasami chcielibyśmy, by było. Dzisiaj, 50 lat od opublikowania tej debiutanckiej powieści, od powstania setek utworów czerpiących z wzorca „Wszystko rozpada się” i kolejnych dziesiątek wnikliwych studiów nad postkolonializmem, wydawać by się mogło, że dzieło Achebego straciło wiele ze swej świeżości i oryginalności, ale nic bardziej mylnego. Siła oddziaływania słów składających się na historię wzlotu i upadku Okonkwo, ważkość poruszonych tutaj problemów oraz historyczne znaczenie tej powieści nigdy nie stracą na aktualności.
[...]

[Chinua Achebe, Wszystko rozpada się, przeł. Jolanta Kozak, PIW, Warszawa 2009]

Fragment szkicu pt. Rozpad, czyli zderzenie cywilizacji z perspektywy afrykańskiej. Całość do przeczytania na łamach "Res Publiki Nowej" nr 9/2010.
Esther Baker przez ponad trzynaście lat była buddystką. Jej droga ku prawdzie prowadziła przez buddyjski klasztor, medytację i życie w odosobnieniu. Jednak w pewnym momencie, gdy była sama w swoim pokoju, ujrzała na ścianie cień układający się idealnie w znak Krzyża. Chrystus sam zaczął wchodzić w jej życie. Nic nie miało już być takie samo…

Więcej informacji tutaj: http://wydawnictwo.fronda.pl/?oferta;1;231.html
Angelice Kuźniak udało się w „Marlene” stworzyć wyjątkowy, pełen fascynujących sprzeczności i paradoksów, portret niemieckiej artystki. Choć autorka opowiada nam zaledwie wybrane historie z życia Dietrich, otrzymujemy obraz niezwykle esencjonalny, coś w rodzaju pars pro toto klasycznej biografii. Kuźniak – w najobszerniejszej, pierwszej części książki – najwięcej miejsca poświęca jej trudnym relacjom z Niemcami (choć trudno w to uwierzyć, jeszcze dzisiaj – przez swoje zdecydowane przeciwstawienie się nazizmowi, emigrację i przyjęcie w 1939 roku amerykańskiego obywatelstwa – część rodaków uważa ją za zdrajczynię) oraz „polskiemu epizodowi”, a więc wizytom w naszym kraju w 1964 i 1966 roku, drobiazgowym przygotowaniom do koncertów w Polsce czy krótkiej, ale intensywnej znajomości z Cybulskim. Wbrew pozorom nie oznacza to jednak, że „Marlene” jest próbą przypodobania się pseudo-patriotom, którzy uważają, że Polska znajduje się w centrum wszechświata, a każdy obcokrajowiec o tyle jest godny uwagi, o ile był silnie związanym z naszym krajem. Nic z tych rzeczy. Prawdą jest, że Polacy szaleli swego czasu na punkcie tego „błękitnego anioła” przybywającego z jakiegoś lepszego, zgoła boskiego świata i że ponad sześćdziesięcioletnia już wtedy Dietrich umiała tę naszą miłość odwzajemnić, ale też nie ukrywa Kuźniak, że usilna, chorobliwa wręcz potrzeba akceptacji i uwielbienia zaspokajana była przez Marlenę z równym powodzeniem także w innych miejscach globu.

Tym bardziej porażająca jest cała druga część książki, w której przyglądamy się z bliska trwającemu całe 17 lat gaśnięciu artystki, kiedy to Dietrich po założeniu bajpasów i upadku w czasie (jak się okaże – ostatniego w jej życiu) koncertu w Sydney zamyka się w swoim paryskim apartamencie. Jak przyznała po latach jej córka, Maria Riva (jedna z głównych rozmówczyń autorki książki): „Myślę, że się bała. Ale nie chciała się poddać, nie umiała przyznać, że nie może już znieść tego życia. Trudno być legendą. Wyglądać zawsze tak, jak ludzie sobie życzą, mieć ciągle trzydzieści lat, nigdy nie rozczarować publiczności”. Drugą część książki mógłbym podsumować słowami Mike’a Gibsona, który w relacji z jej ostatniego koncertu konstatował: „Bez wątpienia jej show jest najodważniejszym, najsmutniejszym, najbardziej słodko-gorzkim przedstawieniem, jakie kiedykolwiek obejrzałem”. Mógłbym, ale muszę w tym celu dokonać kilku delikatnych, choć znaczących przesunięć. Przede wszystkim te niespełna dwie dekady spędzone w paryskim mieszkaniu nie były już żadnym „show”, gdyż – w najlepszym wypadku – był to dojmujący monodram wystawiony bez udziału widowni. Na wyraźne żądanie głównej (de facto jedynej) bohaterki – Dietrich do absolutnego minimum ograniczyła wtedy liczbę osób, którym pozwoliła przekroczyć próg jej apartamentu (proszącemu o spotkanie z nią Hildegardowi Knefowi odpowiada: „Zapamiętaj mnie taką, jaka byłam kiedyś”). Jej ostatnie „przedstawienie” w żadnym bądź razie nie było słodkie, ale coraz bardziej gorzkie, coraz tragiczniejsze, coraz smutniejsze.
[...]
W tytule niniejszego tekstu nazywam „Marlene” reporterskim czytadłem, co na pierwszy rzut oka wydać się może określeniem deprecjonującym. Nic bardziej mylnego. Książkowy debiut Angeliki Kuźniak łączy w sobie wszystkie chyba cechy świetnego reportażu: przygotowanie merytoryczne, dbałość o fakty, przeprowadzone wnikliwe śledztwo dziennikarskie, subiektywny wybór kilku szczególnie dla autorki istotnych wątków, doskonale opanowany warsztat pisarski (zwrócenie uwagi na detale, skrupulatne opisy, temat reportażu dużo istotniejszy od jego autora, itd.) oraz, last but not least, wciągnięcie do opowiadanej historii czytelnika i to już od pierwszego zdania („Trzy szmaty do podłóg Marleny Dietrich otrzymały numer katalogowy 70039”). Kolejna, po „Gottland” Szczygła czy „Białej gorączce” Hugo-Badera, świetna reporterska opowieść. Szkoła „Dużego Formatu” rządzi.

[Angelika Kuźniak, Marlene, Wyd. Czarne, Wołowiec 2009]

Fragment tekstu pt. Reporterskie czytadło. Całość do przeczytania na łamach "Twórczości" nr 7/2010.
Powiem więcej: miłośnicy „Cosmo” są osobami uduchowionymi, kulturalnymi, usposobionymi lirycznie i popijającymi szampana „po dekadencku” (patrz: s. 41). Z najnowszego seksprzewodnika wynika, że jeśli seks, to zmysły, a jeśli zmysły, to kultura. Dowiedziałem się na przykład, że istnieje coś takiego jak „orgazmotwórcza moc filmów”, ze szczególnym uwzględnieniem tych domowej roboty, ale nie tylko. Może być też wspólne oglądanie filmów pornograficznych (najlepiej tych „odważnych, bardzo intymnych i bardzo ładnych”), pieszczoty w kinie („kiedy Brad Pitt i jego kumple czarują was z ekranu, twoja ręka błądi po jego udzie, jego dłoń wsuwa się pod twoją spódnicę”*), a nawet – uwaga! – DVD z oryginalną wersją „Casanovy” Felliniego. W jaki sposób winna wykorzystać czytelniczka „Cosmo” arcydzieło włoskiego reżysera? To proste: „Oglądając miłosne przygody, głaszcz ukochanego tam, gdzie lubi być głaskany. Potem zaserwuj spaghetti. Możecie jeść palcami i nawzajem oblizywać je sobie do czysta. Hm, co by tu podać na deser?”. Podpowiadam Godarda.


Fragment felietonu. Całość do przeczytania w "Dwutygodniku". 

Pastisz powieści antykonsumpcyjnej i prozy zaangażowanej, połączenie zawoalowanej formy pogrywającej sobie z czytelnikiem powiastki z wielopłaszczyznową polifonią. Nie jest to dzieło wybitne i rewolucyjne, ale lektura ta nie będzie czasem straconym.
Pociąg dociera do dużego miasta. Wysiada z niego obcokrajowiec, właściciel dawno już niemodnej walizki poobklejanej kalkomaniami. Od tego momentu fabuła toczy się błyskawicznie. Co kilka stron na scenę wkraczają kolejni bohaterowie: tragarz kończący kolejny dzień użerania się z bagażami, nie mniej znużony oficer, któremu najwięcej problemów sprawia własna żona oraz płatny zabójca wypełniający niewiarygodnie dobrze płatne zlecenie. Celem jest Kobayashi, cudzoziemiec z charakterystyczną walizką.
„Rezydenci” są nie lada gratką dla skrupulatnie starającego się wykonywać swoją pracę krytyka literackiego. Wyzwaniem będzie więc z pewnością polifoniczność powieści (pozbawiony omnipotencji, wchodzący w skóry-style kilkunastu kolejnych bohaterów, trzecioosobowy narrator). Nie jest to powieść w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Owszem, całość rozpoczyna się jak wciągający thriller, a może nawet kryminał (nie wiadomo skąd i po co przybywający obcokrajowiec, walizka z niezidentyfikowaną zawartością, morderstwo na peronie i intrygująca rozmowa w hotelu – wszystko to już pierwszym rozdziale), jednak za moment okazuje się, że jeden z bohaterów może zniknąć z powieści bez słowa, a przeciętna pokojówka Marta wyrasta na jedną z kluczowych postaci.
Do tego: autotematyczne zapiski autora (narratora? kolejnego bohatera powieści?); wrażenie swoistej interaktywności i pisania „na żywo” – czytelnik czuje się tak, jakby autor pisał książkę w czasie rzeczywistym; wymieszanie światów, realiów i środowisk (teoretycznie akcja umiejscowiona gdzieś w obrębie Trójmiasta, jednak na ile jest to znaczące i prawdziwe?); znaczące i problematyczne może być umiejscowienie akcji w czasie (bliżej nieokreślona przyszłość, w której dochodzi do „kapitalistycznej” powtórki grudnia ’81? A może powrót do dość szczególnie pojmowanej przeszłości?). Liczne, przeplatające się ze sobą wątki, które potrafią się w najmniej oczekiwany sposób rozwinąć (lub zwinąć) ze szczególnym umiłowaniem autora do (świadomych?) uproszczeń i kalek powieściowych. [...]

Dłuższy fragment nieco zmienionej recenzji, która ukazała się parę dobrych lat temu w nieistniejącym już krakowskim miesięczniku Arte

[Adam Ubertowski, Rezydenci, Wydawnictwo FA-art, Bytom-Katowice 2005]

Fotos z filmu na okładce, opowiadanie wydane w formie książki (książeczki właściwie), do tego literacki bonus-track w postaci eseju tyczącego się ekranizacji „gejowskiego love-story” – nie ulega wątpliwości, że tak skrojony produkt literacko-marketingowy ma spore szanse na sukces.
Można psioczyć i złorzeczyć, nie ulega jednak wątpliwości, że nie jest żadnym novum jednoczesne wprowadzenie filmu na duże ekrany i wydanie (czy wznowienie) książki, na podstawie której ów film powstał. Sytuacja w pełni zrozumiała z marketingowego punktu widzenia jest godna uwagi także z innego powodu – widz/czytelnik ma dzięki temu okazję do porównania obu dzieł, wynajdywania różnic między obrazem filmowym a prozą czy pełniejszego zrozumienia fabuły i jej bohaterów.
W przypadku „Tajemnicy” porównywanie filmu i książki jest nieuchronne i trudno będzie wyobrazić sobie polskiemu czytelnikowi na przykład bohaterów wyglądających inaczej niż aktorzy z filmu Anga Lee. Cokolwiek więc napisała Proulx, czytelnik, który nawet nie widział filmu, widzi przecież fotos na okładce. Z drugiej strony proza ta pozwala na dowolne wykorzystanie czytelniczej wyobraźni, co też skwapliwie wykorzystali twórcy filmu (autorzy scenariusza znacząco rozbudowali opowiadanie). Fabuła tej momentami ckliwej, wręcz romansidłowej (seks, namiętność, kilka rozstań, śmierć jednego z kochanków itd.) historii niemożliwej, „zakazanej” miłości, która połączyła dwójkę kowbojów, jest powszechnie znana – wróćmy więc do literackiego pierwowzoru.
Annie Proulx zaledwie szkicuje swoich bohaterów, pisze, jak sama mówi, skondensowanym, zwięzłym stylem, pozostawia mnóstwo miejsca na dopowiedzenia, na wymyślanie swojej wersji wydarzeń. Autorka „Kronik portowych” przede wszystkim snuje swoją opowieść, opowiada opowiadanie.
To niefortunne sformułowanie oddaje istotę rzeczy i metody twórczej Proulx. Nie ma w tej prozie miejsca na bogatą metaforykę, na szczególnie rozbudowane środki poetyckiego obrazowania i językowe fajerwerki, na postaci z epizodów; czytając „Tajemnicę” nie „widzi” się (jak w filmie) wielkich gór Brokeback, nie zwraca uwagi na detale, nie słyszy się specyficznego akcentu mieszkańców Wyoming. Opowiadanie i książka stanowią więc w tym wypadku nierozerwalną całość, wzajemnie się uzupełniają i dopowiadają. Warto więc zajrzeć do książki, a szczególnie do zamieszczonego na końcu eseju.
Tak więc: film i esej – dla wszystkich, opowiadanie – tylko dla zagorzałych miłośników ładnych historyjek i twórczości Proulx.

Recenzja ukazała się parę dobrych lat temu w nieistniejącym już krakowskim miesięczniku Arte

[Annie Proulx, Tajemnica Brokeback Mountain, przeł. Konrad Majchrzak, przekład eseju Katarzyna Karłowska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2006]

„Kolonie Knellera” nie zaskakują w tym sensie, że to już szósty wydany u nas tom krótkich próz Kereta, a za każdym razem dostajemy do ręki wspaniałe opowiadania. Najprawdopodobniej wyobraźnia izraelskiego pisarza nie ma żadnych granic, a i w kwestii poczucia humoru oraz umiejętności przekuwania najbanalniejszych nawet historyjek w czyste literackie złoto rzecz wygląda podobnie. Tym razem wysyła nas Keret do wioski, którą wybudowano akurat przy wejściu do piekła, opowiada o pewnej macicy, która trafiła do muzeum czy o kierowcy autobusu, który w dawnych czasach zamierzał zostać Panem Bogiem. Do tego jeszcze fantastyczne, najdłuższe w tomie, opowiadanie tytułowe o miejscu, do którego trafiają wszyscy samobójcy. Odnajdziemy tam pizzerię Kamikaze, zrzędzącego Kurta Cobaina, gadającego psa i wiele innych dziwów. Opowiadania zabawne, absurdalne, momentami melancholijne, ale zawsze świetne.


Miała się ta krótka recenzencka nota ukazać w magazynie "Prime", ale z powodu pewnych absurdalnych nieporozumień z redakcją tak się, niestety, nie stało.


[Etgar Keret, Kolonie Knellera, przeł. Agnieszka Maciejowska, Wyd. W.A.B., Warszawa 2009]

W 1987 roku nakładem Instytutu Wydawniczego PAX ukazała się „Śmierć, kres czy początek?”, interesująca, w wielu fragmentach aktualna do dzisiaj książka Christiana Chabanisa, który stawia wielu „naukowcom, myślicielom, wierzącym i ateistom”, tym, którzy stykają się ze śmiercią na co dzień, istotne pytania dotyczące spraw życia i śmierci. Spośród licznych wypowiedzi, którymi mógłbym posłużyć się przy okazji pisania o „Korytarzu” Marka Ławrynowicza wybrałem zakończenie rozmowy z Lucem Estangiem: „Uważam, że umierać jest w każdym razie rzeczą straszną! Jest to zgroza! Wszystko co może przeszkodzić temu, by się ziściła ta najwstrętniejsza chwila, uznaję za dobrodziejstwo dla ludzkości. Cokolwiek by to było!”.

Chciałoby się powiedzieć: cudów nie ma. Najnowszy zbiór opowiadań Marka Ławrynowicza z całą pewnością nie odciągnie od czytelników chwili ich śmierci, nie ma on ukrytej między jednym a drugim opowiadaniem magicznej mocy, która sprawi, że śmierć będzie się trzymała od nas jak najdalej. Wręcz przeciwnie – nadrzędnym tematem tych krótkich próz jest właśnie umieranie, wyszukiwanie sobie najatrakcyjniej położonego miejsca na cmentarzu, pożegnania ze światem doczesnym, śmiertelne choroby, niespodziewane odejścia ukochanych krewnych, a nawet masowe mordy dokonywane na Żydach. Tematyka, tak jak i sama śmierć, jak najbardziej poważna, jednak udało się Ławrynowiczowi uniknąć zarówno irytującego pogrywania w patetycznej tonacji, a zarazem nie przekracza autor niesamowicie delikatnej granicy, której przestąpienie równałoby się szydzeniu ze śmierci, naigrywaniu się z jednej z boleśniejszych chwil w życiu każdego człowieka, jaką jest odejście bliskiej nam osoby. Zdaje się, że Ławrynowicz nie zamierza ze śmierci kpić – on chciałby przynajmniej spróbować do niej podejść, zrozumieć ją, oswoić, kto wie, może nawet zaprzyjaźnić się z nią. Opowiadając na siedem różnych sposobów o swoich podchodach ze śmiercią częstuje autor czytelnika sporą dawką absurdalnego, czarnego humoru, własną pomysłowością, barwnymi, żywymi (sic!) dialogami, wartką fabułą, a przede wszystkim ucieka przed jakże niemile widzianą przez czytelników śmiertelną (nomen omen) nudą. Wbrew pozorom nie jest to trudna, misternie skomponowana literatura – ot, proste historie ze śmiercią w tle (a może raczej w roli głównej?), które czyta się miło i przyjemnie, a w czasie lektury nie zapomina się z jak niezwykle trudną materią Ławrynowicz (a z nim również czytelnik) się ściera. Lektura „Korytarza” jakby mimochodem, jakby od niechcenia potrafi sprawić, że myślimy o przypadkowości śmierci, jej nieuchronności, figlach, które może nam płatać, myślimy o tym, czy my sami za ileś lat zaczniemy oglądać się za własnym miejscem na przykościelnym cmentarzu lub czy nam również przyjdzie zginąć w jakiś niespodziewany, absurdalny wręcz sposób (a więc – jak w opowiadaniu „Książę Krokodyl” – czy padniemy postrzeleni w chwili gdy ubrani w czerwony surdut będziemy wbiegać na jak najbardziej prawdziwy balkon zawieszony w istniejącym tylko w pewnym sensie domu?).

Pierwsze opowiadanie tomu, „Czarne oczy nie chcą spać”, przenosi nas do Pragi, w której biurokratyczna machina działa tak samo sprawnie jak w każdym innym kraju na świecie, tyle że tym razem przed głównym bohaterem stają problemy związane z... pogrzebem dziadka. Trwają gorączkowe poszukiwania ciała zmarłego – wędrujemy z bohaterami od szpitala do szpitala („W takim razie [ciało dziadka – przyp. GW] znajduje się w kostnicy numer dwa... Choć może być równie dobrze w kostnicy numer jeden. Ostatnio mieliśmy reorganizację i sam diabeł by się w tym wszystkim nie połapał”), od kostnicy do kościoła, od kościoła (ksiądz zajmuje się duszą, „więc brak ciała nie powinien mu przeszkadzać”) do zakładu pogrzebowego (urzędniczka nie wyraża zgody na pogrzeb, gdyż, jak trafnie zauważa, „nieboszczyk jest esencją pogrzebu”). W końcu nasz główny bohater opamiętuje się i stwierdza: „Udaliśmy się z panem Adamkiem na piwo i spokojnie przesiedzieliśmy tam dwie godzinki. Bo czy dziadek Bohutsky nie ma prawa do ostatniej odysei? Przecież już nigdzie mu się nie spieszy. To my z Adamkiem biegamy i zawracamy wszystkim głowę, jakby się Bóg wie co działo. A co to za wydarzenie – śmierć? Zwykła, codzienna sprawa” [s. 30-31]. Nie chcąc zdradzać zakończenia opowiadania, przejdźmy płynnie do kolejnej krótkiej prozy pomieszczonej w tomie. W „Miejscu” również do czynienia mamy ze „zwykłymi, codziennymi sprawami”, a więc pracą referenta, członka zarządu cmentarza, niejakiego Anioła i perypetiami związanymi z niezwykle atrakcyjnie położonym miejscu, które już niedługo oddane zostanie do użytku, a więc, innymi słowy, nadawało będzie się do pochówku. W tym momencie, jak się domyślamy, rozpoczyna się dość osobliwy pościg, licytacja tych, którzy samych siebie uważają za najbardziej zasłużonych i godnych miejsca w kwaterze 44 A. Dynamiczne, dowcipne, a przy tym wszystkim proste opowiadania Ławrynowicza cieszą nie tylko realizmem dialogów czy wartkością fabuły, ale także konstruowaniem postaci, zarówno pierwszoplanowych, jak i tych pojawiających się tylko w epizodach – przykładem niech będą chociażby Anioł opiekujący się od lat marmurowym pomnikiem, pan Kostyrko, którego głównym zajęciem jest dźwiganie krzyża czy nieustannie węszący spiski Szef Związku Zawodowego Pracowników Cmentarza („Cmentarz jest miejscem pracy jak każde inne i jak wszędzie istnieje tu związek zawodowy”). Dość powiedzieć, że powyższe przykłady zaczerpnięte zostały z jednego tylko opowiadania („Miejsce”), a w całym tomie najbardziej nawet nieprzyjaźnie do prozy Ławrynowicza czytelnik winien znaleźć dla siebie przynajmniej jedną postać budzącą sympatię czy chociażby zainteresowanie.

Wspomnieliśmy o postaci Przewodniczącego („dzielił ludzkość na związkowców i świnie. Świnie często podszywały się pod związkowców, toteż jego życie było wypełnione demaskowaniem spisków i świń oraz protestowaniem przeciwko jednym i drugim”) – warto więc przy okazji wspomnieć o jeszcze jednej cesze prozy Ławrynowicza. Otóż udaje mu się dość zgrabnie i subtelnie wplatać w narrację (niezależnie od tego czy akcja opowiadania toczy się we współczesnej Polsce, w Czechach czy też, jak w „Książę Krokodyl”, w XVIII-wiecznej Rosji) przytyki wymierzone a to w naszą wszędobylską biurokrację, a to w nieczyste reguły, jakimi zdaje się nierzadko rządzić świat sztuki, literatury czy kultury w ogóle (bardzo udane opowiadania „Retrospektywa” i „Trasa”), a to w nasze narodowe przywary i zabobony, a to w grzechy i brudne czyny, z których długie jeszcze lata przyjdzie się nam tłumaczyć. Z przykładem ostatnim wiąże się opowiadanie „Nafta”, które wyróżnia się z tomu, jako że jest to proza jak najbardziej serio, jakby przez pięć wcześniejszych opowiadań Ławrynowicz przygotowywał nas na tę chwilę, na to dość brutalne, pozbawione wcześniejszego komizmu, czarnego humoru i lekkości, uderzenie. Opowiadanie to przyjmuje formę rozmowy, wywiadu przeprowadzanego przez dziennikarkę ze starszym mężczyzną, który jako nastolatek sprzedał naftę, która posłużyła do podpalenia Żydów uwięzionych w stodole i do dzisiaj męczy go poczucie winy – mimo tego jednak, wciąż nie potrafi wyznać swoich grzechów, jasno i wyraźnie powiedzieć, że wiedział po co chłopom ze wsi była nafta i do czego tym samym przykłada swoją rękę. W recenzji w „Nowych Książkach” Dariusz Nowacki pisze: „Ujmując rzecz najdelikatniej, powiem tak: obezwładnia tani, nieznośny dydaktyzm tego utworu”. Nie mogę się do końca z Nowackim zgodzić – warto zwrócić uwagę na to, że pytania, jakie stawia dziennikarka to w pewnym sensie doskonały pastisz „dziennikarskiej roboty”, powtarzania tych samych, schematycznych pytań i to te właśnie kwestie dziennikarki nadają kierunek opowiadaniu. Jeśli dodać do tego przypuszczenie, że wywiad został skonstruowany przez Ławrynowicza tak, by do złudzenia przypominał wywiad przeznaczony dla prasy ów, jak to określa Nowacki, „tani, nieznośny dydaktyzm tego utworu” jest jak najbardziej na miejscu. A i temat trudny i nie zagospodarowany literacko, więc doprawdy nie wyobrażam sobie, że można było w tym przypadku uniknąć czy to moralizatorstwa czy to dydaktyzmu czy to wyznania własnych grzechów i przyznania się do gnębiących po dziś dzień wyrzutów sumienia. Podobnie nie zgadzam się z Nowackim co do jego opinii na temat ostatniego opowiadania w tomie. Być może gdyby Ławrynowicz odstąpił od zamieszczenia w książce „Nafty” i „Korytarza” tom byłby spójniejszy i utrzymany w jednolitej tonacji, byłby też dużo atrakcyjniejszy dla czytelnika, który niekoniecznie po zaśmiewaniu się kilka stron wcześniej zdoła przejąć się tragicznym losem Żydów czy osób umierających na raka. Wydaje się jednak, że Ławrynowicz świadomie postanowił tę zasadę decorum w swoim tomie przełamać i wrzucić na kilka ostatnich stron dwóch intruzów, którzy nie traktują już czytelnika z taką dobrodusznością i gościnnością, jak to miało miejsce we wcześniejszych pięciu opowiadaniach. Tutaj śmierć naprawdę jest śmiercią taką, jaką znamy ją od dziecka – przeraża czy, jak mówił Luc Estang w cytowanym na początku niniejszego tekstu ustępie, budzi wstręt i grozę.

Jeżeli tom opowiadań Ławrynowicza – tutaj po raz wtóry polemizował będę z Dariuszem Nowackim – jest prozą łatwą i przyjemną, „prościutką” i popularną, to jest nią w takim sensie jak prozą „prościutką” i popularną jest twórczość Hrabala, Gogola, Czechowa czy Haska, bo tych pisarzy mógłbym w pierwszym rzędzie wymienić jako inspiratorów Ławrynowicza. Moim zdaniem popowym twórcą autor „Pogody dla wszystkich” nie jest, a to, że jego książkę przeczytać może także ktoś, kto „zwykł traktować literaturę konsumpcyjnie” przemawia tylko na jej korzyść. No, chyba że Hrabal również pisał prozę ku pokrzepieniu serc „czytelników konsumpcyjnych”. Jeśli tak, to przepraszam najserdeczniej za omyłkę.


[Marek Ławrynowicz, Korytarz, Wyd. W.A.B., Warszawa 2006]


{Tekst ukazał się w nieistniejącym już (niestety) krakowskim "Studium" nr 3-4/2007}

Jakiś czas temu, na początku września, na łamach “Dziennika” Justyna Sobolewska ubolewała nad tym, że nie mamy obecnie co czytać i że polska powieść znajduje się w głębokiej zapaści: “Kiedy ostatnio czytali państwo dobrą polską powieść? Trudno sobie przypomnieć, prawda? Gołym okiem widać, że z prozą, a zwłaszcza z powieścią, źle się dzieje. Z lękiem bierzemy do ręki nową książkę polskiego pisarza i zazwyczaj lęk jest uzasadniony”. Nie zamierzam w tym miejscu polemizować z diagnozami Sobolewskiej, bo zajęli się tym już inni krytycy w kolejnych wydaniach wrześniowego “Dziennika”, ale zaprezentować Państwu coś w rodzaju “programu pozytywnego”.
Oczywistością jest stwierdzenie, że krytyka zawsze przychodzi recenzentowi najłatwiej – dużo prościej jest się przejechać po słabym literackim tworze czy nawet po całej gromadzie takich tworów niż zająć się przypadkami wyjątkowymi, trafiającymi się niezwykle rzadko, ale zasługującymi na najwyższe uznanie i litanię pochlebstw. Dużo trudniej byłoby napisać tekst będący zupełnym odwróceniem tez Sobolewskiej, w którym na plan pierwszy autor tekstu wyciągnąłby takie właśnie szczególne przypadki literatury, która jeżeli wymaga szczególnej troski to tylko w takim sensie, że należy o niej mówić dużo i głośno, by przypadkiem nie została przegapiona przez czytelników i zakrzyczana przez inne, mniej wartościowe, tytuły.
Pomijając może krytyków, których – na wzór rewolucyjnych haseł – należałoby określić przegniłymi koniunkturalistami, wydaje się, że większość piszących o literaturze nie odmawia sobie – przynajmniej od czasu do czasu – przyjemności ironicznej i szyderczej krytyki, wyśmiewającej absurdy i wyróżniającej cytatem grafomańskie fragmenty wyjęte z “dzieła”. Pragnę wierzyć, że tekst Sobolewskiej wynikał z rzeczywistej troski i zmartwienia, że jej dość krzywdzące porównania polskich młodych prozaików z uznanymi twórcami zachodnimi były rodzajami zachęty i wpłynięcia na ambicję naszych twórców, ale mimo tego nie chciałbym się tym razem dołączać do chóru utyskujących krytyków i recenzentów i zrobić coś zupełnie przeciwnego. Chciałbym opowiedzieć Państwu o jednej z najlepszych polskich książek 2008 roku, która – przynajmniej do momentu pisania niniejszych słów – nie została zauważona i doceniona w sposób na jaki naprawdę zasługuje, a którą – na przekór Sobolewskiej – postawić można wyżej od wielu dokonań twórców obcojęzycznych.

Chodzi o “Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny” Kamili Sławińskiej, a więc reportaż literacki wydany przez W.A.B. w serii Terra Incognita. I gdybym chciał odpowiedzieć na diagnozę Sobolewskiej, to w pierwszym rzędzie – paradoksalnie – wymieniłbym jako kontrargument właśnie książkowy debiut Sławińskiej. Może i nie jest to powieść sensu stricto, ale ten niepraktyczny przewodnik, brawurowy reportaż literacki, ta (o)powieść o mieście, o którym wszyscy tak wiele słyszeliśmy lub czytaliśmy, które tak często widujemy w filmach i serialach, o którym – wydawać by się mogło – wszystko już powiedziano, bije na głowę większość polskich powieści, jakie ukazały się u nas ostatnimi miesiącami i w tym sensie rzeczywiście można by przytaknąć Sobolewskiej.
Nowe powieści Kuczoka, Shutego i Witkowskiego nie zachwycają tak jak miały między innymi dlatego, że mniej więcej w tym samym czasie przeczytałem opowieść Sławińskiej. Niech będzie, że jest to teza nieco na wyrost, ale nie zmienia to faktu, że debiut ten, o którym zapewne nie przeczytamy w wielu pismach literackich, gromadzi w jednym miejscu ogrom faktograficznych informacji o Nowym Jorku, konfrontuje historyczne źródła i legendarne fotografie z rzeczywistością miasta “tu i teraz”, łączy w sobie cechy poetyckiej, niezwykle zmysłowej i żywej, baśni z erudycyjną, pełną konkretów i detali, prozą reportażową. Wystarczy tę pozycję o Stanach Zjednoczonych porównać z “Panią na domkach” Joanny Pawluśkiewicz, by zauważyć różnicę.
Być może przewaga Sławińskiej nad Pawluśkiewicz polega na tym, że ta druga pisała wypracowanie na zadany temat – american dream kończy się tam bardzo szybko i przed oczyma staje nam brutalna rzeczywistość, upokarzająca praca, złe warunki mieszkaniowe czy budzący trwogę i zażenowanie emigranci z Polski. Sławińskiej się udało – jej również na początku nie było łatwo i przyjemnie, ale w końcu wszystko zakończyło się hollywoodzkim niemal i trwającym do tej pory happy endem, a przynajmniej takie odnosi wrażenie czytelnik tej książki.
“Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny” to mimo wszystko optymistyczna historia sukcesu – z jednej strony mowa o “sukcesie”, jaki odniosło samo miasto (jego legenda, mieszkańcy, muzea, media, drużyny sportowe, dzieła architektury itd. itp.), a z drugiej o sukcesie Sławińskiej, której udało się w tej najbardziej chyba nieokiełznanej miejskiej dżungli odnaleźć i żyć w niej do dnia dzisiejszego. Trzecim – z perspektywy czytelnika chyba największym – sukcesem jest owoc wyżej wymienionych osiągnięć, a więc sama książka Sławińskiej złożona z dopracowanych i poszerzonych notek (czy też: notatek) publikowanych wcześniej na blogu Sławińskiej (pod tytułem “Nowojorskie Gadanie”).
Jeśli się nie mylę, jest to pierwszy naprawdę udany polski “przeszczep” wirtualnych zapisków do organizmu drukowanej książki, a niektóre z typowych wyróżników gatunku “notka na blogu” doprowadzone zostały przez Sławińską do perfekcji i w formie książkowej sprawdzają się znakomicie. Wymieńmy chociażby felietonowość stylu wymieszaną z danymi faktograficznymi i elementami autobiografii, stosowanie publicystycznych uproszczeń zamiast rozległych, nużących analiz oraz lapidarnych, dobitnych opisów zamiast niekontrolowanego i niekończącego się mnożenia przymiotników, metafor i porównań, potrzebę zaintrygowania czytelnika każdym kolejnym zapiskiem (a więc odpowiednikiem podrozdziału w książce Sławińskiej) już od pierwszego zdania, błyskotliwą, a jeszcze częściej poetycką, nieco sentymentalną, a z rzadka pretensjonalną pointę czy niewielką objętość poszczególnych podrozdziałów (notek na blogu), dzięki czemu Sławińska nie pozwala swojemu czytelnikowi znudzić się i zdekoncentrować ani przez moment.
Oczywiście, trudno byłoby domagać się podobnych cech od “Pani na domkach” Pawluśkiewicz, ale wydaje się, że część z nich można by i tam zastosować z powodzeniem. Co interesujące, to to, że w przypadku obu tych utworów mamy do czynienia z podobnymi motywami i wątkami – Polka przybywająca do Stanów Zjednoczonych, próba aklimatyzacji i życia w nowym środowisku, problemy z językiem, próba zrozumienia Amerykanów i innych narodowości zamieszkujących Stany, próba zrozumienia czym jest american dream i tego, jak w praktyce działa zasada “od pucybuta do milionera”. Problem w tym, że publicystyczne, gazetowe uproszczenia i trywialne przesłanie Pawluśkiewicz nawet jeśli prawdziwe i domagające się świadectwa, jawi się niczym blady cień przy subtelnym, a przecież wypowiedzianym zdecydowanym głosem świadectwem spotkania ze Stanami Zjednoczonymi i ich mieszkańcami autorstwa Kamili Sławińskiej.

Zdaje się, że porównanie z “Panią na domkach” jest nie do końca uprawnione nie tylko dlatego, że należałoby zachować proporcje i nie przyrównywać książki Sławińskiej do powieści, nad którą nie warto się dłużej rozwodzić, ale także dlatego, że Nowy Jork jest jednak czymś zupełnie innym niż reszta Stanów Zjednoczonych, a jego mieszkańcy zdecydowanie wyróżniają się na tle Amerykanów z innych miast i miasteczek. Nowy Jork jest – pisze Sławińska – najbardziej europejskim z wszystkich amerykańskich miast i w kolejnych podrozdziałach przygląda się kolejnym dzielnicom: a to polskiej, a to chińskiej, a to tej zamieszkiwanej przez Irlandczyków (przy okazji przyglądamy się hucznym obchodom Dnia Św. Patryka), wreszcie dzielnicom Portorykańczyków czy Żydów.
Już w pierwszym rozdziale książki pisze Sławińska: “Jesteśmy obcym krajem, pięćdziesiątym pierwszym stanem, może nawet osobnym układem gwiezdnym orbitującym wokół wyspy” - i dalej: - “To miejsce, tutaj, Pięć Dzielnic, niecałe pięćset mil kwadratowych powierzchni, położonej w znacznej części na wyspach – to nie jest Ameryka. Wiedział to już Henry Hudson, pierwszy Europejczyk, który dopłynął do brzegów tego kawałka świata i postawił stopę na skrawku lądu nazwanym później Manhattanem. dzielny żeglarz był przekonany, że dotarł do Chin, i nawet jeśli za jego czasów nie było Chinatown i niezliczonych azjatyckich restauracji na dole Miasta, trudno powiedzieć, by Hudson bardzo się pomylił”.
Zastanawiające i wielce znaczące jest to, że wielokrotnie posługuje się Sławińska zaimkiem “my”. Pisze: “my, nowojorczycy”, “jesteśmy”, “lubimy” itd., gdyż mimo różnorodności etnicznej, rasowej, zawodowej czy językowej mieszkańców tego miasta (“Nie ma drugiego miejsca na świecie, dokąd ciągnęłyby tak przeróżne egzemplarze ludzkiej menażerii”) wydaje się autorce, że mają oni ze sobą więcej wspólnego niż mieszkańcy jakiegokolwiek innego miasta na świecie: “Tak się dziwnie składa, że Nowy Jork to miejsce, w którym prawie nikt z jego mieszkańców się nie urodził [...] Większość przybyła gnana pragnieniem innego życia, wolą wymyślenia siebie na nowo. Nawet jeśli amerykański sen, w jaki wierzyli emigranci lat trzydziestych, oficjalnie należy do przeszłości, tutaj marzenie trwa”.
Sławińska pisze, że po opuszczeniu tego miasta na zawsze, człowiek zaczyna rozumieć, że utracił kawałek siebie oraz że New Yorker to narodowość: “Ba, nawet więcej: to wyznanie, dożywotnie członkostwo w hermetycznej sekcie szaleńców, którzy oddali Miastu najlepsze lata swojego życia, zgodzili się na niebotyczne koszty utrzymania, zatrucie środowiska, ciasnotę, by w zamian dostać najdziwniejszy z narkotyków: nowojorski cool”. Być może w tym momencie słowa te wydają się nieznośnym patosem i banałem, a przede wszystkim świadectwem zmanierowania i snobizmu, ale – prócz nielicznych i, zdaje się, koniecznych, bo opowiadających prawdę o Mieście i jego mieszkańcach fragmentów – lektura całości pokazuje, że nie taki poważny i elitarny ton jakiegoś aroganckiego japiszona, pysznego New Yorkera dominuje na kartach tej książki.
Wręcz przeciwnie: Sławińska pisze lekko, czuć w tej miejskiej opowieści (chciałoby się powiedzieć: w tej urban legend) radość pisania, radość z ponownego odwiedzania miejsc, o których pisze, wspominania ludzi, których tutaj spotykała (i to niezależnie czy pisze o swoim spotkaniu z wielką Laurie Anderson, o przypadkowej pogawędce z Kurtem Vonnegutem czy też o bezdomnych muzykach grających w podziemiach metra) i wydarzeń, w których w jakikolwiek sposób uczestniczyła (począwszy od wydarzeń artystycznych, koncertów i wystaw przez kafkowskie z ducha zderzenie z szanownym Urzędem po blackout w sierpniu 2003 roku i wydarzenia 11 września 2001).
Jeżeli mowa o elementach autobiografii, jakie zawiera “Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny” to ponownie podkreślić trzeba subtelność i wyczucie Sławińskiej, która jest w pełni świadoma tego, że to Nowy Jork jest głównym bohaterem tej książki, a nie sama jej autorka. Sławińska opowiada o sobie, o swoim życiu w mieście, od czasu do czasu wspomina o swoich przyjaciołach, o rodzinie z Polski, o dawnych lekturach – wszystko to odmierzane jakby z chirurgiczną precyzją, bez narzucania swojej osoby, bez zasłaniania tego, co w tej opowieści najistotniejsze, z czułością, bez wulgarnego obnażania się.
Sztuka ta wydaje mi się tym większa, że obecnie, kiedy niepodzielnie panuje u nas model pisarstwa skrajnie egotycznego, większość młodych twórców, którzy spróbowaliby zmierzyć się z Nowym Jorkiem w literaturze przysłoniłoby swoją wyimaginowaną wielkością nawet nowojorskie drapacze chmur. U Sławińskiej nic nie zostaje zakryte – pokazuje nam Nowy Jork, a nie siebie i swojego ukochanego. I chwała jej za to.

“Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny” to książka nie tylko o Nowym Jorku, ale i o mieście w ogóle, o mieście jako takim. Miasto jako temat literacki, miasto jako pretekst do snucia fabuły, miasto jako historia mieszcząca w sobie mnóstwo pomniejszych historii. Sławińska nie kocha Miasta bezkrytycznie i naiwnie – książka jest swoistym rankingiem: to lubię, a tego nie, kiedyś nie znosiłam fotografii Avedona, nie mogłam patrzeć na budynek Empire, a potem, nagle...
Żywa historia miłości do miasta, życia w mieście i z miastem – Sławińska czasami pisze o budynkach, restauracjach, muzeach, podziemiach metra czy targowiskach tak jakby pisała romans: mamy tutaj rozstania i powroty, drobne sprzeczki i poważne awantury, stare dobre małżeństwo, ale i szybki, przelotne, urocze, ale raczej mało istotne miłostki.
Jest też książka Sławińskiej nowojorską odmianą realizmu magicznego, poetyckim raptularzem, zapiskami życia w wielkim mieście pełnymi trafnych spostrzeżeń, niespotykanej wrażliwości i uczucia, jakim autorka darzy Nowy Jork. Nawet jeśli irytują ją wszędobylscy i podążający wytyczonym szlakiem turyści (przecież można udać się w przeciwnym kierunku – mówi nam Sławińska – i za rękę prowadzi nas, spragnionych niepraktycznych porad, do miejsc rzadko lub w ogóle nie wymienianych w popularnych przewodnikach po Mieście, do ruin szpitala ospowego na Roosevelt Island, do alejki Washington Mews, do sklepów wypełnionych od podłogi po sufit kompletami szachowymi wszelkich fasonów, wielkości i rodzajów, do De La Vegi, kudłatego artysty łażącego po Harlemie i malującego tamtejsze mury, na wystawę Diane Arbus czy na sezonowe wyprzedaże), nawet jeśli nie odpowiada jej tempo życia i ceny wynajmu mieszkań, nawet jeśli oburzają ją niektóre projekty architektoniczne czy letnie temperatury – nie traci swojego zapału i akapit za akapitem prezentuje czytelnikom coś, co określić moglibyśmy wręcz pochwałą istnienia.
Na trzy uwagi krytyczne, daje Sławińska dziesięć pochwał, na chybione projekty architektoniczne odpowiada opowieścią o tym, co się udało i o nadziejach związanych z tym, co dopiero ma zostać wybudowane, na wyścig szczurów i inne w Nowym Jorku pojmowanie Czasu odpowiada opowieścią o miejscach, w których wreszcie można przystanąć, odpocząć, zatrzymać zegar i to nawet ten odmierzający czas innymi jednostkami, nowojorskimi minutami. To książka pełna życia, barw, zapachów, smaków, dźwięków, hałasów, gwaru ulicznego, mieszających się ze sobą języków, osób, magicznych miejsc i przestrzeni.

Już na wstępie niniejszej laurki, bo tak chyba należałoby określić ten tekst, zauważył Czytelnik, że główne jej cele są dwa: po pierwsze, odesłanie Czytelnika do lektury omawianej tutaj książki oraz, po drugie, podziękowanie Autorce za podarowanie nam bezpłatnej wizy do Nowego Jorku, bo przecież – jak pisałem powyżej – nie do całych Stanów Zjednoczonych, za zabranie nas w podróż, która, kto wie, czy nie rozczarowałaby nas dużo bardziej, gdyby odbyła się naprawdę, a nie za pośrednictwem druku.
I jeszcze na koniec chciałbym krótko wspomnieć o “Nowym Jorku” Sławińskiej w kontekście dwóch innych “pozycji podróżniczych”, o których głośno było u nas ostatnimi czasy. Przede wszystkim więc podobieństwo do “Stambułu” Orhana Pamuka: miasto jako pretekst do snucia opowieści, jako ważny element autobiografii, zderzenie faktów i wypisów historycznych z poetyckim opisem i literackim reportażem. W przeciwieństwie do Pamuka, Sławińskiej udaje się nie powtarzać, a przede wszystkim nie powracają do niej w tak obsesyjny sposób pewne sformułowania – kilkadziesiąt razy w “Stambule” powracają na przykład odmieniane przez wszystkie przypadki rzeczowniki “smutek” i “melancholia” (patrz: niżej podpisanego recenzja ze “Stambułu”). Nie chcę przez to powiedzieć, że to Sławińska powinna otrzymać literackiego Nobla, ale faktem jest, że to jej miejska opowieść w większym stopniu dba o swojego czytelnika – nie nudzi, nie popada w dygresje i wątki poboczne, nie zapętla się w powtarzaniu wciąż tych samych przymiotników, nie jest monotematyczna.
Z kolei w wydanej przez Czarne “Podróży na Alaskę” Bory Cosicia uderza przede wszystkim nieustanne powtarzanie o tym, jak to kiedyś miasta Jugosławii były piękne, jak to mieszkańcy tych miast byli wspaniali i mądrzy, jak to nawet dawni sklepikarze obdarzeni byli kulturą osobistą i otwartością na drugiego człowieka, a dzisiaj? Dzisiaj to już, panie drogi, niczego z dawnej świetności nie uświadczysz – wszystko zeszło na psy, ludzie skarleli, sklepikarze schamieli, domy zapadły się w ruinę, młodzież zdziczała, a do taksówek wskakują niewyżyte kurwy. Sławińska również próbuje – na podstawie fotografii, dawnych świadectw historycznych i innego rodzaju relacji – oddać atmosferę nieistniejącego już Miasta, a także wspomina o miejscach, które zniknęły czy przeniosły się gdzieś indziej już w czasie jej pobytu w NY i, oczywiście, nie są takie fragmenty pozbawione sentymentu i smutku za tym, czego już nie ma, ale zupełnie obce jest Sławińskiej zgorzknienie, złość i groteskowe niezrozumienie współczesności charakteryzujące chwalonego w wielu recenzjach w prasie wysokonakładowej Cosicia. Czyżby więc kolejny punkt dla Sławińskiej? Tak, i to nie ostatni.

{Tekst, pod tytułem "Bezpłatna wiza do Nowego Jorku", ukazał się w "Wakacie" nr 3/2008}

[Kamila Sławińśka, Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny, Wyd. W.A.B., Warszawa 2008]

Niezbyt oryginalny, choć sugestywny tytuł tej książki (będący niejako nawiązaniem do jednej z poprzednich książek Lisa – „Co z tą Polską?”) jest parafrazą znanych słów byłego prezydenta USA i jak tłumaczy Lis: „Mówię do siebie, do nas, do władzy – >>Polska, głupcze!<<. Clinton i jego ludzie, mówiąc: >>Gospodarka, głupcze!<<, nikogo nie obrażali. Przypominali sobie, wypisując to hasło na ścianie, o tym, co najważniejsze, by w chaosie nie zgubił się cel. I drogowskaz. Lepiej o nim pamiętać, zanim na drodze pojawi się inny: >>Ślepa ulica<<”. Lis ma słabość do wielkich, niejednokrotnie patetycznych słów, dawania rad, często stawia się wobec naszych polityków w pozycji mądrzejszego wujka, co to i skarcić umie i uśmiechnąć się przy okazji, bo jakby to wyglądało tak stracić cały swój wdzięk i urok w jednej chwili. Najważniejsza jest jednak – zdaje się nam mówić autor książki – ojczyzna, naród, moja ukochana Polska! Już we wstępie deklaruje: „To nie jest reality show. To jest nasz kraj, który dostał największą szansę w historii”. Kiedy w innym miejscu cytuje słynne, irracjonalne fragmenty przesłuchania – mowa o pytaniach posłanki Błochowiak stawianych Adamowi Michnikowi – Lis podkreśla: „Pośmialiśmy się już, wesoło? Bo mnie nie jest wesoło. Oto pierwsza w wolnej Polsce komisja śledcza bada być może największą, a na pewno najgłośniejszą aferę III RP. I w sporej części przesłuchania zamieniają się w kiepski kabaret”. To, że Lis do opisywanych przez siebie problemów i patologii polskiej polityki podchodzi z tak wielką powagą, by nie powiedzieć namaszczeniem, wydaje się być w pełni zrozumiałym dla wszystkich, którzy chociażby pobieżnie obserwują, co dzieje się na salonach naszej władzy. Z drugiej strony nie gubi Lis ani na moment talentu sprawnego, jednego z najbardziej utalentowanych polskich publicystów z zacięciem polemicznym, dla którego głównym orężem są poczucie humoru, wykpiwanie głupoty posłów i senatorów, szydzenie i celne podsumowywanie idiotycznych niejednokrotnie wypowiedzi rządzących nami postaci. Zdarza się też, że bezradnie rozkłada ręce, bo też i co tutaj komentować, kiedy mowa na przykład o bezmyślnych krytykach Balcerowicza, o seksualnych lapsusach Leszka Millera czy zdarzeniach z życia posłów Samoobrony? Wszystko napisane świetną polszczyzną, okraszone cytatami z literatury pięknej czy klasycznej myśli politycznej (pojawiają się nawet cytaty z dzieł Lenina!) – czyta to się szybko, bo też wciąga książka Lisa jak dobra powieść. Dużą zaletą książki Lisa jest to, że pełni ona rolę swoistego przypominacza, kalendarza zapomnianych, zamierzchłych już częstokroć wydarzeń, osób czy wypowiedzi (kto z nas jeszcze pamięta walentynkową konferencję prasową Kazimierza Marcinkiewicza? Kto pamięta, że Aleksander Kwaśniewski jeszcze jakiś czas temu nazywał księży trzecią płcią? Kto jeszcze pamięta nazwisko „rzecznika tysiąclecia”?). Jest też książka Lisa słownikiem wyrazów i wyrażeń obecnie obcych czy zredefiniowanych pojęć – Lis tłumaczy, niczym polonista wykładający niezbyt rozgarniętym uczniom, co znaczą i od wieków znaczyły dane słowa, jaka jest ich etymologia, wyjaśnia czym charakteryzuje się moher (idzie, oczywiście, o wełnę z kóz angorskich) i dlaczego z Włodzimierza Cimoszewicza nie do końca taki żubr (wiadomo przecież, tłumaczy nam znany dziennikarz, że żubry występują „w stadach po 15-18 sztuk, a okres rui przypada u nich na sierpień i pierwszą połowę września”). Raz jeszcze odnieśmy się do wstępu książki. Odnajdziemy tam bardzo ważne słowa: „Gdy polityka – jak w Polsce – jest marnej jakości, a politycy są mizerni, niedojrzali i nadpobudliwi, bardzo cierpią nie tylko ludzie. Cierpią także słowa. Bo niedostatek myśli kompensowany jest nadmiarem słów. Bo brak czynów jest zagadywany. Bo nieporadność w zmienianiu rzeczywistości wymaga jej zaklinania. Albo zakłamywania. A najczęściej jednego i drugiego”. Żeby jednak nie było zbyt słodko, kilka słów o minusach książki. Lis dość często się powtarza, raz mówiąc na dany temat nieco więcej, innym razem o jakiejś kwestii zaledwie napominając. Powtarzanie się karygodnym błędem być nie musi, bo też może nieuważny czytelnik dzięki takiemu wbijaniu treści do głowy na siłę ostatecznie coś wyniesie z tej ważkiej lektury, ale jeśli już się powtarzamy to warto byłoby pomyśleć o systemie odsyłaczy w rodzaju „patrz hasło: [i tu np.: „kamasze”]”. Niby drobiazg, a jednak. Dużo większym, karygodnym właśnie, błędem jest za to w przypadku takiego leksykonu, subiektywnej antologii haseł brak spisu treści! Nie wiem czy jest to zwykła pomyłka edytorska czy może świadomy zabieg (czytajcie książkę od pierwszej do ostatniej strony, a nie, będziecie sobie skakać od hasła do hasła jak pszczoła po kwiatkach!) – w każdym razie błąd. Nie byłoby też grzechem, gdyby Lis wystarał się o jakąś notę edytorską, gdzie podać mógłby źródła swoich cytatów (nie tyle idzie tutaj o słowa polityków – raczej już o cytaty z dzieł Gogola, Prousta czy Lenina), a nawet odesłać zainteresowanych czytelników do lektur, w których mogliby więcej poczytać na zadane przez autora tematy. Tego, że pomyliły się autorowi słowa dziecięcej piosenki „Kundel bury” wytykać już nie będziemy, bo zdarzyć się może każdemu, a prawdą jest też, że mnie uczono tej piosenki zaledwie kilkanaście lat temu, a Lisa uczono jej lat temu pewnie kilkadziesiąt, więc miał prawo zapominać. Swoją drogą pamiętać tyle faktów, nazwisk i wydarzeń to nie lada sztuka, a jakiś tam bury kundel – kto by się przejmował. Ze słynnym powiedzeniem Ludwika Dorna („bura suka”) radzi sobie za to autor znakomicie i tutaj przejęzyczeń już nie uświadczysz, czytelniku. Zawsze też w przypadku takich subiektywnych leksykonów zachodzi podejrzenie, że jednym dostaje się gorzkich, mocno krytycznych słów mniej (chociażby politykom dawnej Unii Wolności), a drugim więcej (PiS, Samoobrona czy Leszek Miller). Innym jeszcze problemem w przypadku takich zestawień jest to, że z dnia na dzień dochodzą coraz to nowsze hasła, które do książki Lisa nie trafiły – może więc przyjdzie czas na tom drugi? Już dzisiaj można wymienić całą rubrykę świeżych wpadek i lapsusów: Włoszczowa, małpa w czerwonym, Polska jest kobietą, seksgate, taśmy prawdy, kobietony, lista ciężarnych uczennic, Irasiad i wiele, wiele innych. Póki co jednak cieszmy się tym, co mamy, bo naprawdę warto tę książkę przeczytać.

{Tekst ze stycznia 2007 roku, opublikowany na stronach Wirtualnej Polski}

[Tomasz Lis, Polska, głupcze!, Świat Książki, Warszawa 2006, Wyd. I]

Penis znaleziony na drodze – trudno chyba o lepszy początek (a właściwie końcówkę) dla powieści. Do tego nieczęsto przychodzi nam obcować z tworami mozambickiej wyobraźni. Ostatni lot flaminga, powieść mozambickiego pisarza Mia Couto przedstawia historię dość szczególną (jak wszystko w tej książce) – w maleńkiej Tizangarze (mimowolne skojarzenia z Macondo) wybuchają kolejni żołnierze ONZ. Wybuchają i nie zostaje po ich ciałach nawet strzępek, giną bez śladu. Co dzieje się z żołnierzami? W jaki sposób giną? Czy zostali zamordowani? Na te i na wiele innych pytań odpowiedzieć pragnie wysłannik Zachodu, „obcy” i ślepo błądzący po nieznanym świecie Włoch, ale także pierwszoosobowy narrator tej magicznej opowieści i wiele innych, mniej lub bardziej osobliwych postaci zamieszkujących nie do końca rzeczywistą Tizangarę.

Na kartach powieści spotkamy administratora, którego ręce płoną od dotyku kobiet, jego żonę Ermelindę słyszącą statki nie przybywające do Tizangary od ponad stu lat, młodą ponętną kobietę o twarzy staruszki, nadworną prostytutkę-filozofkę występującą w związku z powieściową intrygą jako ekspert od męskich członków, księdza Muhando złorzeczącego na Boga, gdy tylko Ten źle się sprawi, Sulplicia uwalniającego się przed snem ze swojego szkieletu, flaminga tworzącego pierwszy w dziejach świata zachód słońca swym samobójczym lotem w stronę tej gwiazdy, matkę narratora, która mimo doskonałego wzroku, przez całe życie nie może zobaczyć własnego syna i wielu innych. A pamiętać należy, że wyraziści bohaterowie to tylko jedna z doskonale dopracowanych części składowych tak misternie, a zarazem swobodnie i lekko skonstruowanej fabuły.

Dawno już nie spotkałem się z powieścią, w której tyle się „dzieje”. A dzieje się w tej powieści, dzieje nieustannie – i to w każdym właściwie zdaniu (ileż tu „przypadkowych” aforyzmów i myśli skrzydlatych!), akapicie, wydarzeniu, dialogu. Każda postać jest tutaj feerią i wybuchem (a wybuchy to jedna z wielu osi, wokół których obraca się fabułą tej baśniowej, a przecież także realistycznej opowieści) barw, kształtów, odniesień, przeinaczeń i dziwności.

Stworzony przez pisarza barwny, poetycki idiolekt, doczekał się już, jak czytamy na czwartej stronie okładki, własnego słownika. Ja, a ze mną bez wątpienia inni czytelnicy tej króciutkiej powieści, chciałbym doczekać się kolejnych, przetłumaczonych na język polski utworów prozatorskich Mia Couto. Naprawdę magiczny realizm magiczny.


PS. Pierwotną wersję recenzji z książki Couto przygotowywałem spory już czas temu, bo, jeśli się nie mylę, w marcu ubiegłego roku. Recenzja przeznaczona była dla nieistniejącego już krakowskiego miesięcznika kulturalnego "Arte" (okazało się, że wcześniej ktoś już napisał recenzję z tej książki, więc moja, siłą rzeczy, pójść do druku już nie mogła). Nie o moich perypetiach recenzenckich w tym miejscu chcę mówić - kiedy czytałem Ostatni lot flaminga książki nie było jeszcze na rynku. Pisząc swoją krótką recenzję spodziewałem się zaledwie włączyć w, jak się wtedy spodziewałem, chór zachwyconych tą skromną, niewielką, a zarazem magiczną i wciągającą książeczką recenzentów. Niestety, nic takiego się nie stało. W prasie właściwie zupełnie przemilczano tę książkę. Ogromne to nieporozumienie. Wśród wielu książek, o których w prasie (zarówno wysokonakładowej jak i niszowej, specjalistycznej) w roku 2006 nie pisano i nie mówiono, mimo że na to bez jakichkolwiek wątpliwości zasługiwały, jedno z najwyższych miejsc zajmuje właśnie niewielka książeczka Couto. Wielka szkoda.

*

[Tekst i dołączony doń PS. pochodzą z kwietnia 2006 roku, kiedy to opublikowano tę recenzję na stronach Wirtualnej Polski. Recenzja z dzisiejszej perspektywy co najwyżej średnia, ale warto przypomnieć ją choćby dlatego, że sama powieść Couto nie powinna zostać zapomniana. Tym bardziej, że dzisiaj można ją nabyć za grosze w księgarniach z tanią książką. Przyznaję też, że moje ówczesne i jednak nieco przesadne zachwyty powodowane były przede wszystkim zupełnym przegapieniem powieści przez znakomitą większość rodzimej krytyki - GW]


[Mia Couto, Ostatni lot flaminga, przeł. Elżbieta Milewska, Wyd. PIW, Warszawa 2006]