Przy okazji ponownej, tym razem uważniejszej i dużo bardziej szczegółowej, lektury „Spornych spraw polskiej literatury współczesnej” tylko kilka wypisków i drobnych uwag na marginesie. Przede wszystkim więc z dzisiejszej perspektywy akurat ten ze „spornych” tomów wydaje się z jednej strony mało lub zgoła w ogóle rewolucyjny i przynoszący jakieś znaczące przewartościowania, ale trzeba zarazem pamiętać, że sesja dotycząca miejsca literatury w czasie wielkiej zmiany miała miejsce w maju 1996 roku, a więc teksty tutaj opublikowane przynajmniej w części są relacjami „na żywo” z literackiego pola bitwy. Z drugiej strony tom broni się oczywiście świetnie jako zbiór wszelkiego rodzaju bibliograficznych odsyłaczy i doskonała pomoc dla studentów polonistyki, literaturoznawców czy wreszcie krytyków literackich. Mówię przede wszystkim o następujących tekstach: Danuta Patkaniowska – Najważniejsze teksty i dyskusje w czasopismach literackich i społeczno-kulturalnych drugiego obiegu (1976-1990), Leszek Szaruga – Czasopisma kulturalne w latach 1975-1995, Marek Zaleski – Przygody myśli krytycznoliterackiej oraz najobszerniejszy chyba w zbiorze: Zygmunt Ziątek i jego „Sierpień – grudzień – historia. Od dokumentów czasu do literatury miejsca”.
Niezły jest tekst Andrzeja Wernera o literaturze „biało-czerwonej”, która jakże często jest literaturą „czarno-białą”, podobne kwestie porusza też w swoim eseju „Znowu w okopach” Lidia Burska. Dziwny i nie do końca dla mnie zrozumiały jest tekst Walca, ale tutaj również swoje robi różnica perspektyw, więc może rzeczywiście pornograficzne wiersze Pawlaka w „Pulsie” nie bardzo były w tamtym czasie na miejscu i nie bardzo „służyły sprawie”. Tekstów takich jak Maryli Hopfinger o pluralizacji kultury i rozwoju audiowizualności przez pięć lat studiów dziennikarskich miałem okazję przeczytać dziesiątki, ale dla mniej wtajemniczonych rzecz, chociażby faktograficznie, pożyteczna. Przykłady: „Niemal w co drugim domu jest dzisiaj magnetowid (w 1993 roku 443 na 1000). Gwałtownie rozwija się krajowy rynek wideo: mnożą się wypożyczalnie oraz punkty sprzedaży kaset wideo”. I nieco dalej: „Na początku 1996 roku komputery były w 13% gospodarstw domowych, a 12% rodzin zamierzało je wkrótce kupić. […] od uruchomienia pierwszego polskiego połączenia z Internetem w 1992 roku do jesieni 1996 podłączono 44 tysiące komputerów”. Prawda, że – znowu za sprawą odmiennej perspektywy czasowej – interesujące?
Jeszcze więcej danych, faktów, dat, nakładów, wszelkiego rodzaju tabel, zestawień i statystyk w obszernym szkicu Oskara Stanisława Czarnika o instytucjach wydawniczych w latach 1975-1995. Można powspominać nie tylko jak dużo współczesnej literatury polskiej ukazywało się w tamtych latach, ale także w jak niewyobrażalnych dzisiaj nakładach książki te drukowano, a od czasu do czasu nawet wyprzedawano. Z kilku zamieszczonych w tomie szkiców o współczesnej prozie i poezji oraz jednego o eseju można wyciągnąć kilka interesujących interpretacji i prób podsumowań, ale razi nieco powtarzalność kilku zaledwie, najmodniejszych i najszerzej wtedy opisywanych, nazwisk. Chciałoby się jednak trochę niespodzianek, polemik i przewartościowań, a z tym raczej słabo. Choć momenty się zdarzają. Przykładowo Tomkowski bardzo wysoko stawia prozę Cezarego Kędera, a wspomniany Ziątek przedstawia dziesiątki zapomnianych już dzisiaj w większości nazwisk. Chęć polemiki co rusz budzą też wspomniane już teksty Wernera i Zaleskiego. Teksty Baranowskiej, Nasiłowskiej i Piaseckiego o współczesnej poezji również poprawne i momentami interesujące, ale – jak wyżej – pozbawione szaleństw i silnych ciosów, zbyt grzeczne, nawet jeśli traktujące o młodych dzikich i barbarzyńcach. Mimo tych nieśmiałych zaczepek z mojej strony, lektura to oczywiście obowiązkowa i na regałach wszystkich siedzących w literaturze musi mieć swoje miejsce.



[Sporne sprawy polskiej literatury współczesnej - pod redakcją Aliny Brodzkiej i Lidii Burskiej, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 1998]

Przeczytałem sobie wczoraj „Tatarak” Iwaszkiewicza i naprawdę nie wiem, w jaki sposób Wajda zrobił z tego film. Z wywiadów z Jandą wynika, że nie jest to takie sobie zwyczajne przeniesienie Iwaszkiewicza na ekran, co wcale nie dziwi, bo mielibyśmy w takim wypadku trwającą może kwadrans etiudę filmową. Mimo dopisanego przez Jandę półgodzinnego monologu i być może innych jeszcze dodatków, trudno mi sobie ten kinowy „Tatarak” wyobrazić i coś mi się mocno zdaje, że Wajda zaserwuje nam sporo statycznych ujęć a to rzeczki, a to pagórka, a to tytułowej roślinki. Wszystko, oczywiście, ku pokrzepieniu serc i ku chwale ojczyzny. Obym się mylił. Może tak jak w dalszym ciągu nie dojrzałem i nie zapałałem miłością do Iwaszkiewicza, tak i z Wajdą rzecz wygląda podobnie. Choć, wracając do Iwaszkiewicza, ostatnia scena, kiedy to pani Marta zaczyna całować ciało martwego Bogusia, w dalszym ciągu wymiata (określenie najodpowiedniejsze, bo mówimy przecież o odbiorze tej sceny dzisiaj; jest jeszcze inne współczesne i równie nieoficjalne określenie wyrażające podziw, które a propos tej sceny również wydaje się adekwatne, a zarazem cokolwiek dwuznaczne, można mianowicie powiedzieć, że „ta scena ssie”):
„Kobieta stopniowo przeniosła swoje wargi poniżej piersi, gdzie przebiegały najpiękniejsze mięśnie gorsu, a potem nagłym poruszeniem zaczęła całować piersi, przeponę, brzuch, pępek i w gwałtowności pocałunków, którymi obsypywała zmarłego, schodziła coraz niżej. Całe to zimne i kształtne jak rzeźba ciało pachniało tatarakiem.
Ale kiedy pani Marta poczuła pod wargami rąbek żółtych slipów, do nozdrzy jej doleciał zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek i woń błota – aromat śmierci, która miała się stać niebawem również jej udziałem”.


[Nie będę odsyłał do żadnego z licznych wydań opowiadań Iwaszkiewicza, w których można odnaleźć "Tatarak", bez problemu można też odnaleźć je w Internecie itd. Przewrotnie odsyłam do tekstu Tomasika o homoseksualizmie Iwaszkiewicza, o którym - jak się spodziewam i na co liczę - przy okazji "Tataraku" będzie się trochę pisało]

Być może powinienem był przygodę z Mankellem rozpocząć od, dajmy na to, „Mężczyzny, który się uśmiechał”, „O krok” czy debiutanckiego „Mordercy bez twarzy”. Przygoda rozpoczęła się jednak właśnie od „Psów z Rygi” i teraz to sobie można gdybać. Tyle się naczytałem o niesamowitym klimacie i mroku tej prozy, że spodziewałem się, bo ja wiem, kryminalnego odpowiednika, a zarazem połączenia Poego, Baudelaire’a i Sartre’a. W „Psach z Rygi” otrzymałem zamiast tego solidną kryminalną rozrywkę, policyjno-szpiegowski dreszczowiec korzystający obficie z teorii spiskowych ze szczególnym uwzględnieniem wszechmocnego „układu”, z jakim mamy do czynienia w Europie Wschodniej tuż po przewrocie 1989 roku.
Oczekiwałem, że proza Mankella zdołuje mnie i zgwałci psychicznie, że tym, czego po lekturze będę chciał najbardziej będzie jakaś zgrabna forma samobójstwa. Zamiast tego dostałem do ręki wartki, emocjonujący i trzymający w napięciu do samego końca film sensacyjny, którego akcja dzieje się w Szwecji, a następnie w Rydze, która Wallanderowi jawi się jako co najmniej tajemnicza i obca. Rozczarowanie? Nie, bo – przepraszam za sformułowanie – „rozrywka kryminalna” to pierwszorzędna i trudno się tutaj czepiać. Jeśli mieć tutaj do kogoś pretensje to albo do siebie, bo być może nie jest to najbardziej „klimatyczna” rzecz Mankella albo do recenzentów, którzy o tej mitycznej już przyciężkawej i dusznej atmosferze rozpisują się w każdym swoim kolejnym poświęconym Mankellowi tekście, co być może robią z przyzwyczajenia, z nudów lub po prostu z racji kłopotów napotykających każdego piszącego o literaturze kryminalnej, bo w rzeczy samej nie jest to robota łatwa i przyjemna, o czym jeszcze kiedyś napiszę pewnie szerzej.
Nie znaczy to też, że „Psy z Rygi” to opowiastka radosna i wesoła – nic z tych rzeczy. Ale spójrzmy prawdzie w oczy i spróbujmy sobie przypomnieć ileż to dziesiątek radosnych i wesołych kryminalnych opowieści czytaliśmy w ostatnich latach. Powiedzieć: „kryminał”, to powiedzieć zarazem: „atmosfera i klimat”, „niecne sprawki i kolejne trupy”, „przygnębienie i depresja”, trudno się więc dziwić tak uporczywym podkreślaniem występowania tych właśnie – zdawałoby się, oczywistych i wymaganych prawem gatunku – cech w prozie Mankella. Tak to już niestety działa. Skoro Szwecja, skoro północna Europa, skoro ciemno, zimno i śnieg, to od razu „skandynawski spleen” i „duszna, zawiesista atmosfera”.
A czy krytyka komunizmu w wydaniu sowieckim jest tutaj rzeczywiście „miażdżąca”? Może i miażdżąca, ale zarazem dość przewidywalna, powierzchowna i – przynajmniej dla odbiorcy z Europy Środkowej – mało oryginalna. Tak czy siak, przeczytać można „Psy z Rygi” dla samej chociażby przyjemności zapoznawania się z kolejnymi zapętleniami fabularnymi i nawet takie, rozrywkowe, odczytanie satysfakcjonuje w zupełności. A zagorzałych miłośników kryminałów, o zakochanych w komisarzu Wallanderze nawet nie wspominając, zapewne nie spotka w związku z lekturą „Psów z Rygi” najmniejsze nawet rozczarowanie.



[Henning Mankell, Psy z Rygi, przeł. Grażyna Ludvigsson, Wyd. W.A.B., Warszawa 2006] [info]