Wspaniała wiadomość i jedna z najlepszych - obok Nobli dla Coetzeego, Kertesza czy Pamuka - w ostatnich latach decyzji Akademii.
Wybitny peruwiański pisarz został nagrodzony za "kartografię struktur władzy oraz wyraziste obrazy oporu, buntu i porażek jednostki" - napisała Szwedzka Akademia w uzasadnieniu werdyktu.
74-letni peruwiański pisarz jest autorem ponad 30 powieści, dramatów i esejów. Jest pierwszym latynoskim laureatem literackiego Nobla od 1982 roku, kiedy otrzymał go Gabriel Garcia Marquez.
Przykład debiutanckiej powieści Achebego jest kolejnym dowodem na to, że rodzima krytyka literacka potrafi przegapić nawet wielkie arcydzieła światowej literatury. I nie chodzi o to, by raz jeszcze ponarzekać sobie na jakość pracy wykonywanej przez niektórych recenzentów i krytyków ani nawet o to, by porównać ile miejsca w dziennikach i tygodnikach poświęcono „Wszystko rozpada się”, a ile najnowszej powieści Dana Browna. To prawdy dość powszechne: nigdy przecież nie będzie tak, że wszyscy piszący o literaturze będą wybitnymi krytykami, nigdy też prasa wysokonakładowa nie będzie poświęcała literaturze wymagającej i roztrząsającej poważne kwestie etyczne tyle samo miejsca, co literaturze instant – miłej, łatwej i przyjemnej, domagającej się natychmiastowej konsumpcji, po której wszyscy możemy wrócić do swoich „normalnych” zajęć. Problem pojawia się w momencie, w którym praktycznie bez echa przechodzi utwór od lat zaliczany do ścisłego literackiego kanonu, jedna z najważniejszych i najlepszych powieści afrykańskich. Powieść, która właściwie zapoczątkowała nową epokę w literaturze afrykańskiej i pozwoliła odmienić „punkt widzenia afrykańskich czytelników na rodzimą kulturę i stosunek do instytucji kolonialnych”.
Ten brak zainteresowania krytyki i mediów wspaniałą powieścią Achebego byłby jeszcze zrozumiały, gdyby „Wszystko rozpada się” było prozą hermetyczną i niemożliwą do przebrnięcia przez mniej wyrobionego czytelnika. Jest jednak inaczej. Achebe pisze prostym, przezroczystym, a tym samym niezwykle sugestywnym i konkretnym językiem czerpiącym wiele z tradycji oralnej (oratura). Do tego jeszcze powieść została przełożona na 45 języków, osiągnęła ogromne nakłady, jest najpoczytniejszą powieścią afrykańską oraz – jak pisze Simon Gikandi, specjalista od twórczości Achebego – jedynym dziełem postkolonialnej literatury, z którym prędzej czy później spotyka się każdy angielski uczeń i student. Wydawać by się mogło, że i u nas dzieło takiego kalibru jest skazane na sukces. Nowe przekłady losów Szwejka, „Lorda Jima”, „Braci Karamazow” czy „Kopisty Bartleby’ego” – całe szczęście – zyskały dużo większy medialny rozgłos, zainteresowała się nimi krytyka oraz czytelnicy, więc skandalu pominięcia „Wszystko rozpada się” nie pomniejsza nawet fakt, że polski czytelnik mógł się już z arcydziełem Achebego zetknąć (w 1989 roku, a więc całe 20 lat przed omawianym tutaj nowym przekładem, powieść ukazała się pod tytułem „Świat się rozpada” w tłumaczeniu Małgorzaty Żbikowskiej).
[...]
Achebe swoją prostą, porażającą opowieścią psuje nasze doskonałe samopoczucie, zmusza nas do rozmyślania nad kwestiami, które – jak być może jeszcze chwilę temu uważaliśmy – zupełnie nas nie dotyczą i pozwala zajrzeć do samego serca, samego umysłu Innego, z którym i dzisiaj tak trudno niektórym z nas się porozumieć. Achebe narzuca nam odmienną, afrykańską perspektywę i przekonuje, że nic nie jest takie proste, jak czasami chcielibyśmy, by było. Dzisiaj, 50 lat od opublikowania tej debiutanckiej powieści, od powstania setek utworów czerpiących z wzorca „Wszystko rozpada się” i kolejnych dziesiątek wnikliwych studiów nad postkolonializmem, wydawać by się mogło, że dzieło Achebego straciło wiele ze swej świeżości i oryginalności, ale nic bardziej mylnego. Siła oddziaływania słów składających się na historię wzlotu i upadku Okonkwo, ważkość poruszonych tutaj problemów oraz historyczne znaczenie tej powieści nigdy nie stracą na aktualności.
[...]

[Chinua Achebe, Wszystko rozpada się, przeł. Jolanta Kozak, PIW, Warszawa 2009]

Fragment szkicu pt. Rozpad, czyli zderzenie cywilizacji z perspektywy afrykańskiej. Całość do przeczytania na łamach "Res Publiki Nowej" nr 9/2010.
Esther Baker przez ponad trzynaście lat była buddystką. Jej droga ku prawdzie prowadziła przez buddyjski klasztor, medytację i życie w odosobnieniu. Jednak w pewnym momencie, gdy była sama w swoim pokoju, ujrzała na ścianie cień układający się idealnie w znak Krzyża. Chrystus sam zaczął wchodzić w jej życie. Nic nie miało już być takie samo…

Więcej informacji tutaj: http://wydawnictwo.fronda.pl/?oferta;1;231.html
Angelice Kuźniak udało się w „Marlene” stworzyć wyjątkowy, pełen fascynujących sprzeczności i paradoksów, portret niemieckiej artystki. Choć autorka opowiada nam zaledwie wybrane historie z życia Dietrich, otrzymujemy obraz niezwykle esencjonalny, coś w rodzaju pars pro toto klasycznej biografii. Kuźniak – w najobszerniejszej, pierwszej części książki – najwięcej miejsca poświęca jej trudnym relacjom z Niemcami (choć trudno w to uwierzyć, jeszcze dzisiaj – przez swoje zdecydowane przeciwstawienie się nazizmowi, emigrację i przyjęcie w 1939 roku amerykańskiego obywatelstwa – część rodaków uważa ją za zdrajczynię) oraz „polskiemu epizodowi”, a więc wizytom w naszym kraju w 1964 i 1966 roku, drobiazgowym przygotowaniom do koncertów w Polsce czy krótkiej, ale intensywnej znajomości z Cybulskim. Wbrew pozorom nie oznacza to jednak, że „Marlene” jest próbą przypodobania się pseudo-patriotom, którzy uważają, że Polska znajduje się w centrum wszechświata, a każdy obcokrajowiec o tyle jest godny uwagi, o ile był silnie związanym z naszym krajem. Nic z tych rzeczy. Prawdą jest, że Polacy szaleli swego czasu na punkcie tego „błękitnego anioła” przybywającego z jakiegoś lepszego, zgoła boskiego świata i że ponad sześćdziesięcioletnia już wtedy Dietrich umiała tę naszą miłość odwzajemnić, ale też nie ukrywa Kuźniak, że usilna, chorobliwa wręcz potrzeba akceptacji i uwielbienia zaspokajana była przez Marlenę z równym powodzeniem także w innych miejscach globu.

Tym bardziej porażająca jest cała druga część książki, w której przyglądamy się z bliska trwającemu całe 17 lat gaśnięciu artystki, kiedy to Dietrich po założeniu bajpasów i upadku w czasie (jak się okaże – ostatniego w jej życiu) koncertu w Sydney zamyka się w swoim paryskim apartamencie. Jak przyznała po latach jej córka, Maria Riva (jedna z głównych rozmówczyń autorki książki): „Myślę, że się bała. Ale nie chciała się poddać, nie umiała przyznać, że nie może już znieść tego życia. Trudno być legendą. Wyglądać zawsze tak, jak ludzie sobie życzą, mieć ciągle trzydzieści lat, nigdy nie rozczarować publiczności”. Drugą część książki mógłbym podsumować słowami Mike’a Gibsona, który w relacji z jej ostatniego koncertu konstatował: „Bez wątpienia jej show jest najodważniejszym, najsmutniejszym, najbardziej słodko-gorzkim przedstawieniem, jakie kiedykolwiek obejrzałem”. Mógłbym, ale muszę w tym celu dokonać kilku delikatnych, choć znaczących przesunięć. Przede wszystkim te niespełna dwie dekady spędzone w paryskim mieszkaniu nie były już żadnym „show”, gdyż – w najlepszym wypadku – był to dojmujący monodram wystawiony bez udziału widowni. Na wyraźne żądanie głównej (de facto jedynej) bohaterki – Dietrich do absolutnego minimum ograniczyła wtedy liczbę osób, którym pozwoliła przekroczyć próg jej apartamentu (proszącemu o spotkanie z nią Hildegardowi Knefowi odpowiada: „Zapamiętaj mnie taką, jaka byłam kiedyś”). Jej ostatnie „przedstawienie” w żadnym bądź razie nie było słodkie, ale coraz bardziej gorzkie, coraz tragiczniejsze, coraz smutniejsze.
[...]
W tytule niniejszego tekstu nazywam „Marlene” reporterskim czytadłem, co na pierwszy rzut oka wydać się może określeniem deprecjonującym. Nic bardziej mylnego. Książkowy debiut Angeliki Kuźniak łączy w sobie wszystkie chyba cechy świetnego reportażu: przygotowanie merytoryczne, dbałość o fakty, przeprowadzone wnikliwe śledztwo dziennikarskie, subiektywny wybór kilku szczególnie dla autorki istotnych wątków, doskonale opanowany warsztat pisarski (zwrócenie uwagi na detale, skrupulatne opisy, temat reportażu dużo istotniejszy od jego autora, itd.) oraz, last but not least, wciągnięcie do opowiadanej historii czytelnika i to już od pierwszego zdania („Trzy szmaty do podłóg Marleny Dietrich otrzymały numer katalogowy 70039”). Kolejna, po „Gottland” Szczygła czy „Białej gorączce” Hugo-Badera, świetna reporterska opowieść. Szkoła „Dużego Formatu” rządzi.

[Angelika Kuźniak, Marlene, Wyd. Czarne, Wołowiec 2009]

Fragment tekstu pt. Reporterskie czytadło. Całość do przeczytania na łamach "Twórczości" nr 7/2010.
Powiem więcej: miłośnicy „Cosmo” są osobami uduchowionymi, kulturalnymi, usposobionymi lirycznie i popijającymi szampana „po dekadencku” (patrz: s. 41). Z najnowszego seksprzewodnika wynika, że jeśli seks, to zmysły, a jeśli zmysły, to kultura. Dowiedziałem się na przykład, że istnieje coś takiego jak „orgazmotwórcza moc filmów”, ze szczególnym uwzględnieniem tych domowej roboty, ale nie tylko. Może być też wspólne oglądanie filmów pornograficznych (najlepiej tych „odważnych, bardzo intymnych i bardzo ładnych”), pieszczoty w kinie („kiedy Brad Pitt i jego kumple czarują was z ekranu, twoja ręka błądi po jego udzie, jego dłoń wsuwa się pod twoją spódnicę”*), a nawet – uwaga! – DVD z oryginalną wersją „Casanovy” Felliniego. W jaki sposób winna wykorzystać czytelniczka „Cosmo” arcydzieło włoskiego reżysera? To proste: „Oglądając miłosne przygody, głaszcz ukochanego tam, gdzie lubi być głaskany. Potem zaserwuj spaghetti. Możecie jeść palcami i nawzajem oblizywać je sobie do czysta. Hm, co by tu podać na deser?”. Podpowiadam Godarda.


Fragment felietonu. Całość do przeczytania w "Dwutygodniku". 

Pastisz powieści antykonsumpcyjnej i prozy zaangażowanej, połączenie zawoalowanej formy pogrywającej sobie z czytelnikiem powiastki z wielopłaszczyznową polifonią. Nie jest to dzieło wybitne i rewolucyjne, ale lektura ta nie będzie czasem straconym.
Pociąg dociera do dużego miasta. Wysiada z niego obcokrajowiec, właściciel dawno już niemodnej walizki poobklejanej kalkomaniami. Od tego momentu fabuła toczy się błyskawicznie. Co kilka stron na scenę wkraczają kolejni bohaterowie: tragarz kończący kolejny dzień użerania się z bagażami, nie mniej znużony oficer, któremu najwięcej problemów sprawia własna żona oraz płatny zabójca wypełniający niewiarygodnie dobrze płatne zlecenie. Celem jest Kobayashi, cudzoziemiec z charakterystyczną walizką.
„Rezydenci” są nie lada gratką dla skrupulatnie starającego się wykonywać swoją pracę krytyka literackiego. Wyzwaniem będzie więc z pewnością polifoniczność powieści (pozbawiony omnipotencji, wchodzący w skóry-style kilkunastu kolejnych bohaterów, trzecioosobowy narrator). Nie jest to powieść w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Owszem, całość rozpoczyna się jak wciągający thriller, a może nawet kryminał (nie wiadomo skąd i po co przybywający obcokrajowiec, walizka z niezidentyfikowaną zawartością, morderstwo na peronie i intrygująca rozmowa w hotelu – wszystko to już pierwszym rozdziale), jednak za moment okazuje się, że jeden z bohaterów może zniknąć z powieści bez słowa, a przeciętna pokojówka Marta wyrasta na jedną z kluczowych postaci.
Do tego: autotematyczne zapiski autora (narratora? kolejnego bohatera powieści?); wrażenie swoistej interaktywności i pisania „na żywo” – czytelnik czuje się tak, jakby autor pisał książkę w czasie rzeczywistym; wymieszanie światów, realiów i środowisk (teoretycznie akcja umiejscowiona gdzieś w obrębie Trójmiasta, jednak na ile jest to znaczące i prawdziwe?); znaczące i problematyczne może być umiejscowienie akcji w czasie (bliżej nieokreślona przyszłość, w której dochodzi do „kapitalistycznej” powtórki grudnia ’81? A może powrót do dość szczególnie pojmowanej przeszłości?). Liczne, przeplatające się ze sobą wątki, które potrafią się w najmniej oczekiwany sposób rozwinąć (lub zwinąć) ze szczególnym umiłowaniem autora do (świadomych?) uproszczeń i kalek powieściowych. [...]

Dłuższy fragment nieco zmienionej recenzji, która ukazała się parę dobrych lat temu w nieistniejącym już krakowskim miesięczniku Arte

[Adam Ubertowski, Rezydenci, Wydawnictwo FA-art, Bytom-Katowice 2005]

Fotos z filmu na okładce, opowiadanie wydane w formie książki (książeczki właściwie), do tego literacki bonus-track w postaci eseju tyczącego się ekranizacji „gejowskiego love-story” – nie ulega wątpliwości, że tak skrojony produkt literacko-marketingowy ma spore szanse na sukces.
Można psioczyć i złorzeczyć, nie ulega jednak wątpliwości, że nie jest żadnym novum jednoczesne wprowadzenie filmu na duże ekrany i wydanie (czy wznowienie) książki, na podstawie której ów film powstał. Sytuacja w pełni zrozumiała z marketingowego punktu widzenia jest godna uwagi także z innego powodu – widz/czytelnik ma dzięki temu okazję do porównania obu dzieł, wynajdywania różnic między obrazem filmowym a prozą czy pełniejszego zrozumienia fabuły i jej bohaterów.
W przypadku „Tajemnicy” porównywanie filmu i książki jest nieuchronne i trudno będzie wyobrazić sobie polskiemu czytelnikowi na przykład bohaterów wyglądających inaczej niż aktorzy z filmu Anga Lee. Cokolwiek więc napisała Proulx, czytelnik, który nawet nie widział filmu, widzi przecież fotos na okładce. Z drugiej strony proza ta pozwala na dowolne wykorzystanie czytelniczej wyobraźni, co też skwapliwie wykorzystali twórcy filmu (autorzy scenariusza znacząco rozbudowali opowiadanie). Fabuła tej momentami ckliwej, wręcz romansidłowej (seks, namiętność, kilka rozstań, śmierć jednego z kochanków itd.) historii niemożliwej, „zakazanej” miłości, która połączyła dwójkę kowbojów, jest powszechnie znana – wróćmy więc do literackiego pierwowzoru.
Annie Proulx zaledwie szkicuje swoich bohaterów, pisze, jak sama mówi, skondensowanym, zwięzłym stylem, pozostawia mnóstwo miejsca na dopowiedzenia, na wymyślanie swojej wersji wydarzeń. Autorka „Kronik portowych” przede wszystkim snuje swoją opowieść, opowiada opowiadanie.
To niefortunne sformułowanie oddaje istotę rzeczy i metody twórczej Proulx. Nie ma w tej prozie miejsca na bogatą metaforykę, na szczególnie rozbudowane środki poetyckiego obrazowania i językowe fajerwerki, na postaci z epizodów; czytając „Tajemnicę” nie „widzi” się (jak w filmie) wielkich gór Brokeback, nie zwraca uwagi na detale, nie słyszy się specyficznego akcentu mieszkańców Wyoming. Opowiadanie i książka stanowią więc w tym wypadku nierozerwalną całość, wzajemnie się uzupełniają i dopowiadają. Warto więc zajrzeć do książki, a szczególnie do zamieszczonego na końcu eseju.
Tak więc: film i esej – dla wszystkich, opowiadanie – tylko dla zagorzałych miłośników ładnych historyjek i twórczości Proulx.

Recenzja ukazała się parę dobrych lat temu w nieistniejącym już krakowskim miesięczniku Arte

[Annie Proulx, Tajemnica Brokeback Mountain, przeł. Konrad Majchrzak, przekład eseju Katarzyna Karłowska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2006]