Wbrew tytułowi, powieść Bednarskiego nie osiąga wyżyn przeciętnego nawet utworu literackiego traktującego o naszej szarej i marnej, wiejskiej rzeczywistości. Popłuczyny po Reymoncie i Myśliwskim. Jastrzębie Wzgórze należy do tych książek, które czytane w maszynopisie, nie pozwalają uwierzyć, że za jakiś czas, za tydzień lub dwa, wpuszczone zostaną do księgarń, sprzedawane, reklamowane, ich twórcy dostaną za nie pieniądze, udzielą kilku wywiadów dla prasy, a na koniec wpiszą do CV kolejną pozycję w swoim twórczym dorobku. Niestety, powieść Bednarskiego należy do tego gatunku – niedawno widziałem ją wyeksponowaną na stoisku krakowskiego Empiku. Można tylko żywić cichą nadzieję, że żaden z klientów na tę niewyobrażalnie słabą i przerażająco nieciekawą powiastkę ostatecznie się nie skusił.

Zaczyna się od wykonania egzekucji na Romanie (według mylnych informacji z czwartej strony okładki jest to, cytuję, „wstrząsająca scena”). Ginie z rąk tych, „co rządzą światem”. A że Roman był synem Bena, który z kolei jest synem Kuby – tragedia rozpoczęta. Tym bardziej, że walka idzie o wielką stawkę, o tytułowe Jastrzębie Wzgórze, za które Jakub oddać jest gotów więcej niż życie. A jakby nie było, łączy go przecież jeszcze niejedna umowa z Bogiem. No i ten nieszczęsny, zawistny Ali Baba, brat Romana, szaleniec naprawiający zdezelowane auta sprowadzane z Niemiec, marzący o życiu w luksusie i wyrwaniu z przeklętej nędzy. Bez końca powtarzane te same lamenty, jęki i narzekania. Po piątej stronie czytelnik zaczyna dostawać niestrawności (piąta strona wybrania się tylko dlatego, że jest to biblijny cytat z Jeremiasza). I te nieustanne z Bogiem rozmowy, lamenty i dziękczynienia, prośby i groźby. Pseudokaznodziejskie zapędy autora prześladują czytelnika na co trzeciej stronie Jastrzębiego Wzgórza. Bohaterowie powieści rozmawiający ze zwierzętami – permanentna północ wigilijna, plejada wiejskich świętych Franciszków. I stereotyp goniący stereotyp: matki płaczące, ojcowie gorejący, synowie żądni bogactwa, bar na środku wioski. Wszystko podane na talerzu – proste, by nie powiedzieć prostackie, przewidywalne, zapisane językiem, którego nawet rzekomo się nim posługujący ludzie wsi wstydziliby się używać. I próba postmodernistycznej gry: biblijny Jakub, Penelopa, „Chłopi” Reymonta, walka o kawałek ziemi. Pomieszanie z poplątaniem. Prowincjonalny, prymitywny realizm magiczny. Jedna z tych książek, o których nie warto pisać, bo i nie za bardzo jest o czym, a których tym bardziej nie warto czytać.



Recenzja ukazała się kilka lat temu na stronach internetowych Wirtualnej Polski


[Piotr Bednarski, Jastrzębie wzgórze, Prószyński i S-ka, Warszawa 2006]

Biorąc z redakcji kolejne dokonania młodych polskich prozaików za każdym razem, nie bez przyczyny, liczę na to, że będę mógł pobawić się w to, co młodzi metrykalnie krytycy upodobali sobie najbardziej, a więc teksańską masakrę piórem szyderczym i ciętym. Tym bardziej więc cieszy każde odstępstwo od tej nieszczęsnej normy. Białkowski to twórca trzymający się nieco z boku, egzystujący gdzieś na obrzeżach młodej literatury, znany bardziej na prowincji niż w „centrum”. Najnowsza powieść Białkowskiego, która jest powieścią naprawdę dobrą winna, w moim odczuciu, tę sytuację w jakiejś przynajmniej mierze odmienić i spowodować, że nazwisko olsztyńskiego prozaika figurować będzie również w dyskusjach o współczesnej prozie polskiej, a nie tylko w spisie nazwisk w książce telefonicznej dla miasta Olsztyn.

Pogrzeby zbudowane są głównie z dialogów, rozmów prowadzonych między bohaterami – sztuka prowadzenia dialogów udała się Białkowskiemu o niebo lepiej niż wielu współczesnym dramaturgom. Dialogi żywe, prawdopodobne, wartkie, stylizowane z niemałą wprawą, wciągające czytelnika w sam środek fabuły. Niewiele potrzeba Białkowskiemu opisu, narracyjnego bajdurzenia, opisywania postaci na kartach powieści się przewijających. Prawie wszystko dzieje się i stwarza w dialogach. To dzięki nim poznajemy małe miasteczko i jego mieszkańców, wędrujemy z naszym głównym bohaterem, który wciąż pełen ideałów i marzeń, wierzy w narodowe mity, w niepodległościowe zrywy, w odwagę i honor Polaków jak z przemówienia pułkownika Becka, w Polskę walczącą, Polskę zwyciężającą. Jak łatwo się domyślać – dość szybko dochodzi do brutalnej konfrontacji młodzieńczych rojeń (?) z alternatywną wersją wydarzeń, czyli z tym, jak było, lub być mogło, naprawdę. Czym jest prawda i czy w ogóle coś takiego jak prawda istnieje?, to banalne i znane od stuleci pytanie stawia Białkowski raz jeszcze i robi to w sposób może nie szczególnie oryginalny, ale z pewnością atrakcyjny dla czytelnika. Przy okazji stawia wiele ważnych pytań: o nasze przywary i przyzwyczajenia, tożsamość i samopoczucie, nasze małe kłamstewka i zwyczajne chamstwo. Właściwie jest w tej książce Polska, którą spotykamy w gazetach – rozliczanie z historią, lustracja, mity narodowe, (bez)siła pamięci, Solidarność, a przy tym wszystkim Białkowski nie uprawia tendencyjnej prozy zaangażowanej opartej na kilku ogranych, znanych z gazetowych leadów, tezach publicystycznych. I tylko zakończenie tej naprawdę ważnej i wciągającej książki może nieco rozczarowywać.


[Tomasz Białkowski, Pogrzeby, Wyd. Portret, Olsztyn 2006]

{Recenzja ukazała się lata temu, bo w listopadzie 2006 roku, na łamach Wirtualnej Polski, a że książka w dalszym ciągu warta lektury, to tekścik o niej rozpoczyna cykl przypominania starych moich tekstów i tekścików poświęconych rzeczom tak w dalszym ciągu godnym uwagi jak i tych godnych zapomnienia, ale mimo wszystko z jakichś względów zabawnych}