Upodobanie do brzydkich kobiet Richarda Milleta to książka ryzykowna, bo poruszająca niezwykle ważkie tematy, obracająca się wokół tak ważnych kwestii jak piękno i brzydota, miłość i nienawiść, życie duchowe i życie seksualne człowieka. Bardziej może niż powieścią jest w wielu fragmentach książka Milleta traktatem filozoficznym, fabularyzowanym esejem obsesyjnie traktującym o pięknie i brzydocie w najróżniejszych przejawach, odcieniach i aspektach. Wchodząc na grząski grunt wielkich tematów, Millet wyszedł z tej batalii zwycięsko – więcej: zajmując się tym, co w literaturze, filmie, sztuce eksploatowane od lat, a jednocześnie nie odcinając się od dorobku swoich licznych poprzedników, udało się mu napisać dzieło oryginalne, urzekające swoim stylem, dzieło wielce frapujące i wciągające od pierwszych zdań.

„Jak większość mężczyzn, spartaczyłem swoje życie seksualne” – tymi słowami rozpoczyna swoją spowiedź, swoją quasi-psychoanalityczną opowieść główny bohater jednej z najciekawszych powieści, jakie ukazały się na polskim rynku w pierwszych miesiącach tego roku. Bohater to szczególny, jako że jego piętnem jest niewyobrażalna brzydota, która powoduje, że nie tylko ludzie na ulicy odwracają wzrok od jego odstręczającej twarzy – odrzuca go nawet własna matka, która bardzo wcześnie daje mu do zrozumienia, że nie należy on, mówiąc eufemistycznie, do grona najpiękniejszych. Od tej pory życie głównego bohatera tej historii staje się pretekstem do prowadzenia niekończącego się nigdy traktatu o sile piękna i brzydoty, traktatu przesyconego autotematycznymi uwagami (kontrast „arystokratycznego języka” narratora z brzydotą jego twarzy!) i błyskotliwymi, porażającymi swym stylem streszczeniami kolejnych erotycznych przygód „potomka” Kaliguli, Balzaca i Stendhala (idzie nie tyle o podobieństwo ich dokonań twórczych, co odstręczającego wyglądu zewnętrznego).

Upodobanie do brzydkich kobiet to powieść z eseistycznym, może nawet aforystycznym (skarbnica wszelkiego rodzaju bon motów!) zacięciem, od której nie sposób się oderwać – czy to za sprawą może i szczątkowej, ale jakże porywającej fabuły, czy to dzięki ładunkowi filozoficznemu w niej zawartemu; a może nie pozwalają na nudę misternie konstruowane, wielokrotnie złożone zdania onieśmielające zarazem swą zwięzłością i trafnością? Warto znać, warto przemyśleć. A, i jeszcze jedno na sam koniec. Mieczysław Jastrun napisał kiedyś, że „piękno przechodzi w styl”. Jak się okazuje, Jastrun się mylił. Brzydota również przechodzi w styl. I to jaki.


Recenzja ukazała się na stronach internetowych Wirtualnej Polski

[Richard Millet, Upodobanie do brzydkich kobiet, przeł. Grażyna Majcher, Wyd. Muza, Warszawa 2007]

Wbrew tytułowi, powieść Bednarskiego nie osiąga wyżyn przeciętnego nawet utworu literackiego traktującego o naszej szarej i marnej, wiejskiej rzeczywistości. Popłuczyny po Reymoncie i Myśliwskim. Jastrzębie Wzgórze należy do tych książek, które czytane w maszynopisie, nie pozwalają uwierzyć, że za jakiś czas, za tydzień lub dwa, wpuszczone zostaną do księgarń, sprzedawane, reklamowane, ich twórcy dostaną za nie pieniądze, udzielą kilku wywiadów dla prasy, a na koniec wpiszą do CV kolejną pozycję w swoim twórczym dorobku. Niestety, powieść Bednarskiego należy do tego gatunku – niedawno widziałem ją wyeksponowaną na stoisku krakowskiego Empiku. Można tylko żywić cichą nadzieję, że żaden z klientów na tę niewyobrażalnie słabą i przerażająco nieciekawą powiastkę ostatecznie się nie skusił.

Zaczyna się od wykonania egzekucji na Romanie (według mylnych informacji z czwartej strony okładki jest to, cytuję, „wstrząsająca scena”). Ginie z rąk tych, „co rządzą światem”. A że Roman był synem Bena, który z kolei jest synem Kuby – tragedia rozpoczęta. Tym bardziej, że walka idzie o wielką stawkę, o tytułowe Jastrzębie Wzgórze, za które Jakub oddać jest gotów więcej niż życie. A jakby nie było, łączy go przecież jeszcze niejedna umowa z Bogiem. No i ten nieszczęsny, zawistny Ali Baba, brat Romana, szaleniec naprawiający zdezelowane auta sprowadzane z Niemiec, marzący o życiu w luksusie i wyrwaniu z przeklętej nędzy. Bez końca powtarzane te same lamenty, jęki i narzekania. Po piątej stronie czytelnik zaczyna dostawać niestrawności (piąta strona wybrania się tylko dlatego, że jest to biblijny cytat z Jeremiasza). I te nieustanne z Bogiem rozmowy, lamenty i dziękczynienia, prośby i groźby. Pseudokaznodziejskie zapędy autora prześladują czytelnika na co trzeciej stronie Jastrzębiego Wzgórza. Bohaterowie powieści rozmawiający ze zwierzętami – permanentna północ wigilijna, plejada wiejskich świętych Franciszków. I stereotyp goniący stereotyp: matki płaczące, ojcowie gorejący, synowie żądni bogactwa, bar na środku wioski. Wszystko podane na talerzu – proste, by nie powiedzieć prostackie, przewidywalne, zapisane językiem, którego nawet rzekomo się nim posługujący ludzie wsi wstydziliby się używać. I próba postmodernistycznej gry: biblijny Jakub, Penelopa, „Chłopi” Reymonta, walka o kawałek ziemi. Pomieszanie z poplątaniem. Prowincjonalny, prymitywny realizm magiczny. Jedna z tych książek, o których nie warto pisać, bo i nie za bardzo jest o czym, a których tym bardziej nie warto czytać.



Recenzja ukazała się kilka lat temu na stronach internetowych Wirtualnej Polski


[Piotr Bednarski, Jastrzębie wzgórze, Prószyński i S-ka, Warszawa 2006]

Biorąc z redakcji kolejne dokonania młodych polskich prozaików za każdym razem, nie bez przyczyny, liczę na to, że będę mógł pobawić się w to, co młodzi metrykalnie krytycy upodobali sobie najbardziej, a więc teksańską masakrę piórem szyderczym i ciętym. Tym bardziej więc cieszy każde odstępstwo od tej nieszczęsnej normy. Białkowski to twórca trzymający się nieco z boku, egzystujący gdzieś na obrzeżach młodej literatury, znany bardziej na prowincji niż w „centrum”. Najnowsza powieść Białkowskiego, która jest powieścią naprawdę dobrą winna, w moim odczuciu, tę sytuację w jakiejś przynajmniej mierze odmienić i spowodować, że nazwisko olsztyńskiego prozaika figurować będzie również w dyskusjach o współczesnej prozie polskiej, a nie tylko w spisie nazwisk w książce telefonicznej dla miasta Olsztyn.

Pogrzeby zbudowane są głównie z dialogów, rozmów prowadzonych między bohaterami – sztuka prowadzenia dialogów udała się Białkowskiemu o niebo lepiej niż wielu współczesnym dramaturgom. Dialogi żywe, prawdopodobne, wartkie, stylizowane z niemałą wprawą, wciągające czytelnika w sam środek fabuły. Niewiele potrzeba Białkowskiemu opisu, narracyjnego bajdurzenia, opisywania postaci na kartach powieści się przewijających. Prawie wszystko dzieje się i stwarza w dialogach. To dzięki nim poznajemy małe miasteczko i jego mieszkańców, wędrujemy z naszym głównym bohaterem, który wciąż pełen ideałów i marzeń, wierzy w narodowe mity, w niepodległościowe zrywy, w odwagę i honor Polaków jak z przemówienia pułkownika Becka, w Polskę walczącą, Polskę zwyciężającą. Jak łatwo się domyślać – dość szybko dochodzi do brutalnej konfrontacji młodzieńczych rojeń (?) z alternatywną wersją wydarzeń, czyli z tym, jak było, lub być mogło, naprawdę. Czym jest prawda i czy w ogóle coś takiego jak prawda istnieje?, to banalne i znane od stuleci pytanie stawia Białkowski raz jeszcze i robi to w sposób może nie szczególnie oryginalny, ale z pewnością atrakcyjny dla czytelnika. Przy okazji stawia wiele ważnych pytań: o nasze przywary i przyzwyczajenia, tożsamość i samopoczucie, nasze małe kłamstewka i zwyczajne chamstwo. Właściwie jest w tej książce Polska, którą spotykamy w gazetach – rozliczanie z historią, lustracja, mity narodowe, (bez)siła pamięci, Solidarność, a przy tym wszystkim Białkowski nie uprawia tendencyjnej prozy zaangażowanej opartej na kilku ogranych, znanych z gazetowych leadów, tezach publicystycznych. I tylko zakończenie tej naprawdę ważnej i wciągającej książki może nieco rozczarowywać.


[Tomasz Białkowski, Pogrzeby, Wyd. Portret, Olsztyn 2006]

{Recenzja ukazała się lata temu, bo w listopadzie 2006 roku, na łamach Wirtualnej Polski, a że książka w dalszym ciągu warta lektury, to tekścik o niej rozpoczyna cykl przypominania starych moich tekstów i tekścików poświęconych rzeczom tak w dalszym ciągu godnym uwagi jak i tych godnych zapomnienia, ale mimo wszystko z jakichś względów zabawnych}

Przy okazji ponownej, tym razem uważniejszej i dużo bardziej szczegółowej, lektury „Spornych spraw polskiej literatury współczesnej” tylko kilka wypisków i drobnych uwag na marginesie. Przede wszystkim więc z dzisiejszej perspektywy akurat ten ze „spornych” tomów wydaje się z jednej strony mało lub zgoła w ogóle rewolucyjny i przynoszący jakieś znaczące przewartościowania, ale trzeba zarazem pamiętać, że sesja dotycząca miejsca literatury w czasie wielkiej zmiany miała miejsce w maju 1996 roku, a więc teksty tutaj opublikowane przynajmniej w części są relacjami „na żywo” z literackiego pola bitwy. Z drugiej strony tom broni się oczywiście świetnie jako zbiór wszelkiego rodzaju bibliograficznych odsyłaczy i doskonała pomoc dla studentów polonistyki, literaturoznawców czy wreszcie krytyków literackich. Mówię przede wszystkim o następujących tekstach: Danuta Patkaniowska – Najważniejsze teksty i dyskusje w czasopismach literackich i społeczno-kulturalnych drugiego obiegu (1976-1990), Leszek Szaruga – Czasopisma kulturalne w latach 1975-1995, Marek Zaleski – Przygody myśli krytycznoliterackiej oraz najobszerniejszy chyba w zbiorze: Zygmunt Ziątek i jego „Sierpień – grudzień – historia. Od dokumentów czasu do literatury miejsca”.
Niezły jest tekst Andrzeja Wernera o literaturze „biało-czerwonej”, która jakże często jest literaturą „czarno-białą”, podobne kwestie porusza też w swoim eseju „Znowu w okopach” Lidia Burska. Dziwny i nie do końca dla mnie zrozumiały jest tekst Walca, ale tutaj również swoje robi różnica perspektyw, więc może rzeczywiście pornograficzne wiersze Pawlaka w „Pulsie” nie bardzo były w tamtym czasie na miejscu i nie bardzo „służyły sprawie”. Tekstów takich jak Maryli Hopfinger o pluralizacji kultury i rozwoju audiowizualności przez pięć lat studiów dziennikarskich miałem okazję przeczytać dziesiątki, ale dla mniej wtajemniczonych rzecz, chociażby faktograficznie, pożyteczna. Przykłady: „Niemal w co drugim domu jest dzisiaj magnetowid (w 1993 roku 443 na 1000). Gwałtownie rozwija się krajowy rynek wideo: mnożą się wypożyczalnie oraz punkty sprzedaży kaset wideo”. I nieco dalej: „Na początku 1996 roku komputery były w 13% gospodarstw domowych, a 12% rodzin zamierzało je wkrótce kupić. […] od uruchomienia pierwszego polskiego połączenia z Internetem w 1992 roku do jesieni 1996 podłączono 44 tysiące komputerów”. Prawda, że – znowu za sprawą odmiennej perspektywy czasowej – interesujące?
Jeszcze więcej danych, faktów, dat, nakładów, wszelkiego rodzaju tabel, zestawień i statystyk w obszernym szkicu Oskara Stanisława Czarnika o instytucjach wydawniczych w latach 1975-1995. Można powspominać nie tylko jak dużo współczesnej literatury polskiej ukazywało się w tamtych latach, ale także w jak niewyobrażalnych dzisiaj nakładach książki te drukowano, a od czasu do czasu nawet wyprzedawano. Z kilku zamieszczonych w tomie szkiców o współczesnej prozie i poezji oraz jednego o eseju można wyciągnąć kilka interesujących interpretacji i prób podsumowań, ale razi nieco powtarzalność kilku zaledwie, najmodniejszych i najszerzej wtedy opisywanych, nazwisk. Chciałoby się jednak trochę niespodzianek, polemik i przewartościowań, a z tym raczej słabo. Choć momenty się zdarzają. Przykładowo Tomkowski bardzo wysoko stawia prozę Cezarego Kędera, a wspomniany Ziątek przedstawia dziesiątki zapomnianych już dzisiaj w większości nazwisk. Chęć polemiki co rusz budzą też wspomniane już teksty Wernera i Zaleskiego. Teksty Baranowskiej, Nasiłowskiej i Piaseckiego o współczesnej poezji również poprawne i momentami interesujące, ale – jak wyżej – pozbawione szaleństw i silnych ciosów, zbyt grzeczne, nawet jeśli traktujące o młodych dzikich i barbarzyńcach. Mimo tych nieśmiałych zaczepek z mojej strony, lektura to oczywiście obowiązkowa i na regałach wszystkich siedzących w literaturze musi mieć swoje miejsce.



[Sporne sprawy polskiej literatury współczesnej - pod redakcją Aliny Brodzkiej i Lidii Burskiej, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 1998]

Przeczytałem sobie wczoraj „Tatarak” Iwaszkiewicza i naprawdę nie wiem, w jaki sposób Wajda zrobił z tego film. Z wywiadów z Jandą wynika, że nie jest to takie sobie zwyczajne przeniesienie Iwaszkiewicza na ekran, co wcale nie dziwi, bo mielibyśmy w takim wypadku trwającą może kwadrans etiudę filmową. Mimo dopisanego przez Jandę półgodzinnego monologu i być może innych jeszcze dodatków, trudno mi sobie ten kinowy „Tatarak” wyobrazić i coś mi się mocno zdaje, że Wajda zaserwuje nam sporo statycznych ujęć a to rzeczki, a to pagórka, a to tytułowej roślinki. Wszystko, oczywiście, ku pokrzepieniu serc i ku chwale ojczyzny. Obym się mylił. Może tak jak w dalszym ciągu nie dojrzałem i nie zapałałem miłością do Iwaszkiewicza, tak i z Wajdą rzecz wygląda podobnie. Choć, wracając do Iwaszkiewicza, ostatnia scena, kiedy to pani Marta zaczyna całować ciało martwego Bogusia, w dalszym ciągu wymiata (określenie najodpowiedniejsze, bo mówimy przecież o odbiorze tej sceny dzisiaj; jest jeszcze inne współczesne i równie nieoficjalne określenie wyrażające podziw, które a propos tej sceny również wydaje się adekwatne, a zarazem cokolwiek dwuznaczne, można mianowicie powiedzieć, że „ta scena ssie”):
„Kobieta stopniowo przeniosła swoje wargi poniżej piersi, gdzie przebiegały najpiękniejsze mięśnie gorsu, a potem nagłym poruszeniem zaczęła całować piersi, przeponę, brzuch, pępek i w gwałtowności pocałunków, którymi obsypywała zmarłego, schodziła coraz niżej. Całe to zimne i kształtne jak rzeźba ciało pachniało tatarakiem.
Ale kiedy pani Marta poczuła pod wargami rąbek żółtych slipów, do nozdrzy jej doleciał zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek i woń błota – aromat śmierci, która miała się stać niebawem również jej udziałem”.


[Nie będę odsyłał do żadnego z licznych wydań opowiadań Iwaszkiewicza, w których można odnaleźć "Tatarak", bez problemu można też odnaleźć je w Internecie itd. Przewrotnie odsyłam do tekstu Tomasika o homoseksualizmie Iwaszkiewicza, o którym - jak się spodziewam i na co liczę - przy okazji "Tataraku" będzie się trochę pisało]

Być może powinienem był przygodę z Mankellem rozpocząć od, dajmy na to, „Mężczyzny, który się uśmiechał”, „O krok” czy debiutanckiego „Mordercy bez twarzy”. Przygoda rozpoczęła się jednak właśnie od „Psów z Rygi” i teraz to sobie można gdybać. Tyle się naczytałem o niesamowitym klimacie i mroku tej prozy, że spodziewałem się, bo ja wiem, kryminalnego odpowiednika, a zarazem połączenia Poego, Baudelaire’a i Sartre’a. W „Psach z Rygi” otrzymałem zamiast tego solidną kryminalną rozrywkę, policyjno-szpiegowski dreszczowiec korzystający obficie z teorii spiskowych ze szczególnym uwzględnieniem wszechmocnego „układu”, z jakim mamy do czynienia w Europie Wschodniej tuż po przewrocie 1989 roku.
Oczekiwałem, że proza Mankella zdołuje mnie i zgwałci psychicznie, że tym, czego po lekturze będę chciał najbardziej będzie jakaś zgrabna forma samobójstwa. Zamiast tego dostałem do ręki wartki, emocjonujący i trzymający w napięciu do samego końca film sensacyjny, którego akcja dzieje się w Szwecji, a następnie w Rydze, która Wallanderowi jawi się jako co najmniej tajemnicza i obca. Rozczarowanie? Nie, bo – przepraszam za sformułowanie – „rozrywka kryminalna” to pierwszorzędna i trudno się tutaj czepiać. Jeśli mieć tutaj do kogoś pretensje to albo do siebie, bo być może nie jest to najbardziej „klimatyczna” rzecz Mankella albo do recenzentów, którzy o tej mitycznej już przyciężkawej i dusznej atmosferze rozpisują się w każdym swoim kolejnym poświęconym Mankellowi tekście, co być może robią z przyzwyczajenia, z nudów lub po prostu z racji kłopotów napotykających każdego piszącego o literaturze kryminalnej, bo w rzeczy samej nie jest to robota łatwa i przyjemna, o czym jeszcze kiedyś napiszę pewnie szerzej.
Nie znaczy to też, że „Psy z Rygi” to opowiastka radosna i wesoła – nic z tych rzeczy. Ale spójrzmy prawdzie w oczy i spróbujmy sobie przypomnieć ileż to dziesiątek radosnych i wesołych kryminalnych opowieści czytaliśmy w ostatnich latach. Powiedzieć: „kryminał”, to powiedzieć zarazem: „atmosfera i klimat”, „niecne sprawki i kolejne trupy”, „przygnębienie i depresja”, trudno się więc dziwić tak uporczywym podkreślaniem występowania tych właśnie – zdawałoby się, oczywistych i wymaganych prawem gatunku – cech w prozie Mankella. Tak to już niestety działa. Skoro Szwecja, skoro północna Europa, skoro ciemno, zimno i śnieg, to od razu „skandynawski spleen” i „duszna, zawiesista atmosfera”.
A czy krytyka komunizmu w wydaniu sowieckim jest tutaj rzeczywiście „miażdżąca”? Może i miażdżąca, ale zarazem dość przewidywalna, powierzchowna i – przynajmniej dla odbiorcy z Europy Środkowej – mało oryginalna. Tak czy siak, przeczytać można „Psy z Rygi” dla samej chociażby przyjemności zapoznawania się z kolejnymi zapętleniami fabularnymi i nawet takie, rozrywkowe, odczytanie satysfakcjonuje w zupełności. A zagorzałych miłośników kryminałów, o zakochanych w komisarzu Wallanderze nawet nie wspominając, zapewne nie spotka w związku z lekturą „Psów z Rygi” najmniejsze nawet rozczarowanie.



[Henning Mankell, Psy z Rygi, przeł. Grażyna Ludvigsson, Wyd. W.A.B., Warszawa 2006] [info]