W 1987 roku nakładem Instytutu Wydawniczego PAX ukazała się „Śmierć, kres czy początek?”, interesująca, w wielu fragmentach aktualna do dzisiaj książka Christiana Chabanisa, który stawia wielu „naukowcom, myślicielom, wierzącym i ateistom”, tym, którzy stykają się ze śmiercią na co dzień, istotne pytania dotyczące spraw życia i śmierci. Spośród licznych wypowiedzi, którymi mógłbym posłużyć się przy okazji pisania o „Korytarzu” Marka Ławrynowicza wybrałem zakończenie rozmowy z Lucem Estangiem: „Uważam, że umierać jest w każdym razie rzeczą straszną! Jest to zgroza! Wszystko co może przeszkodzić temu, by się ziściła ta najwstrętniejsza chwila, uznaję za dobrodziejstwo dla ludzkości. Cokolwiek by to było!”.

Chciałoby się powiedzieć: cudów nie ma. Najnowszy zbiór opowiadań Marka Ławrynowicza z całą pewnością nie odciągnie od czytelników chwili ich śmierci, nie ma on ukrytej między jednym a drugim opowiadaniem magicznej mocy, która sprawi, że śmierć będzie się trzymała od nas jak najdalej. Wręcz przeciwnie – nadrzędnym tematem tych krótkich próz jest właśnie umieranie, wyszukiwanie sobie najatrakcyjniej położonego miejsca na cmentarzu, pożegnania ze światem doczesnym, śmiertelne choroby, niespodziewane odejścia ukochanych krewnych, a nawet masowe mordy dokonywane na Żydach. Tematyka, tak jak i sama śmierć, jak najbardziej poważna, jednak udało się Ławrynowiczowi uniknąć zarówno irytującego pogrywania w patetycznej tonacji, a zarazem nie przekracza autor niesamowicie delikatnej granicy, której przestąpienie równałoby się szydzeniu ze śmierci, naigrywaniu się z jednej z boleśniejszych chwil w życiu każdego człowieka, jaką jest odejście bliskiej nam osoby. Zdaje się, że Ławrynowicz nie zamierza ze śmierci kpić – on chciałby przynajmniej spróbować do niej podejść, zrozumieć ją, oswoić, kto wie, może nawet zaprzyjaźnić się z nią. Opowiadając na siedem różnych sposobów o swoich podchodach ze śmiercią częstuje autor czytelnika sporą dawką absurdalnego, czarnego humoru, własną pomysłowością, barwnymi, żywymi (sic!) dialogami, wartką fabułą, a przede wszystkim ucieka przed jakże niemile widzianą przez czytelników śmiertelną (nomen omen) nudą. Wbrew pozorom nie jest to trudna, misternie skomponowana literatura – ot, proste historie ze śmiercią w tle (a może raczej w roli głównej?), które czyta się miło i przyjemnie, a w czasie lektury nie zapomina się z jak niezwykle trudną materią Ławrynowicz (a z nim również czytelnik) się ściera. Lektura „Korytarza” jakby mimochodem, jakby od niechcenia potrafi sprawić, że myślimy o przypadkowości śmierci, jej nieuchronności, figlach, które może nam płatać, myślimy o tym, czy my sami za ileś lat zaczniemy oglądać się za własnym miejscem na przykościelnym cmentarzu lub czy nam również przyjdzie zginąć w jakiś niespodziewany, absurdalny wręcz sposób (a więc – jak w opowiadaniu „Książę Krokodyl” – czy padniemy postrzeleni w chwili gdy ubrani w czerwony surdut będziemy wbiegać na jak najbardziej prawdziwy balkon zawieszony w istniejącym tylko w pewnym sensie domu?).

Pierwsze opowiadanie tomu, „Czarne oczy nie chcą spać”, przenosi nas do Pragi, w której biurokratyczna machina działa tak samo sprawnie jak w każdym innym kraju na świecie, tyle że tym razem przed głównym bohaterem stają problemy związane z... pogrzebem dziadka. Trwają gorączkowe poszukiwania ciała zmarłego – wędrujemy z bohaterami od szpitala do szpitala („W takim razie [ciało dziadka – przyp. GW] znajduje się w kostnicy numer dwa... Choć może być równie dobrze w kostnicy numer jeden. Ostatnio mieliśmy reorganizację i sam diabeł by się w tym wszystkim nie połapał”), od kostnicy do kościoła, od kościoła (ksiądz zajmuje się duszą, „więc brak ciała nie powinien mu przeszkadzać”) do zakładu pogrzebowego (urzędniczka nie wyraża zgody na pogrzeb, gdyż, jak trafnie zauważa, „nieboszczyk jest esencją pogrzebu”). W końcu nasz główny bohater opamiętuje się i stwierdza: „Udaliśmy się z panem Adamkiem na piwo i spokojnie przesiedzieliśmy tam dwie godzinki. Bo czy dziadek Bohutsky nie ma prawa do ostatniej odysei? Przecież już nigdzie mu się nie spieszy. To my z Adamkiem biegamy i zawracamy wszystkim głowę, jakby się Bóg wie co działo. A co to za wydarzenie – śmierć? Zwykła, codzienna sprawa” [s. 30-31]. Nie chcąc zdradzać zakończenia opowiadania, przejdźmy płynnie do kolejnej krótkiej prozy pomieszczonej w tomie. W „Miejscu” również do czynienia mamy ze „zwykłymi, codziennymi sprawami”, a więc pracą referenta, członka zarządu cmentarza, niejakiego Anioła i perypetiami związanymi z niezwykle atrakcyjnie położonym miejscu, które już niedługo oddane zostanie do użytku, a więc, innymi słowy, nadawało będzie się do pochówku. W tym momencie, jak się domyślamy, rozpoczyna się dość osobliwy pościg, licytacja tych, którzy samych siebie uważają za najbardziej zasłużonych i godnych miejsca w kwaterze 44 A. Dynamiczne, dowcipne, a przy tym wszystkim proste opowiadania Ławrynowicza cieszą nie tylko realizmem dialogów czy wartkością fabuły, ale także konstruowaniem postaci, zarówno pierwszoplanowych, jak i tych pojawiających się tylko w epizodach – przykładem niech będą chociażby Anioł opiekujący się od lat marmurowym pomnikiem, pan Kostyrko, którego głównym zajęciem jest dźwiganie krzyża czy nieustannie węszący spiski Szef Związku Zawodowego Pracowników Cmentarza („Cmentarz jest miejscem pracy jak każde inne i jak wszędzie istnieje tu związek zawodowy”). Dość powiedzieć, że powyższe przykłady zaczerpnięte zostały z jednego tylko opowiadania („Miejsce”), a w całym tomie najbardziej nawet nieprzyjaźnie do prozy Ławrynowicza czytelnik winien znaleźć dla siebie przynajmniej jedną postać budzącą sympatię czy chociażby zainteresowanie.

Wspomnieliśmy o postaci Przewodniczącego („dzielił ludzkość na związkowców i świnie. Świnie często podszywały się pod związkowców, toteż jego życie było wypełnione demaskowaniem spisków i świń oraz protestowaniem przeciwko jednym i drugim”) – warto więc przy okazji wspomnieć o jeszcze jednej cesze prozy Ławrynowicza. Otóż udaje mu się dość zgrabnie i subtelnie wplatać w narrację (niezależnie od tego czy akcja opowiadania toczy się we współczesnej Polsce, w Czechach czy też, jak w „Książę Krokodyl”, w XVIII-wiecznej Rosji) przytyki wymierzone a to w naszą wszędobylską biurokrację, a to w nieczyste reguły, jakimi zdaje się nierzadko rządzić świat sztuki, literatury czy kultury w ogóle (bardzo udane opowiadania „Retrospektywa” i „Trasa”), a to w nasze narodowe przywary i zabobony, a to w grzechy i brudne czyny, z których długie jeszcze lata przyjdzie się nam tłumaczyć. Z przykładem ostatnim wiąże się opowiadanie „Nafta”, które wyróżnia się z tomu, jako że jest to proza jak najbardziej serio, jakby przez pięć wcześniejszych opowiadań Ławrynowicz przygotowywał nas na tę chwilę, na to dość brutalne, pozbawione wcześniejszego komizmu, czarnego humoru i lekkości, uderzenie. Opowiadanie to przyjmuje formę rozmowy, wywiadu przeprowadzanego przez dziennikarkę ze starszym mężczyzną, który jako nastolatek sprzedał naftę, która posłużyła do podpalenia Żydów uwięzionych w stodole i do dzisiaj męczy go poczucie winy – mimo tego jednak, wciąż nie potrafi wyznać swoich grzechów, jasno i wyraźnie powiedzieć, że wiedział po co chłopom ze wsi była nafta i do czego tym samym przykłada swoją rękę. W recenzji w „Nowych Książkach” Dariusz Nowacki pisze: „Ujmując rzecz najdelikatniej, powiem tak: obezwładnia tani, nieznośny dydaktyzm tego utworu”. Nie mogę się do końca z Nowackim zgodzić – warto zwrócić uwagę na to, że pytania, jakie stawia dziennikarka to w pewnym sensie doskonały pastisz „dziennikarskiej roboty”, powtarzania tych samych, schematycznych pytań i to te właśnie kwestie dziennikarki nadają kierunek opowiadaniu. Jeśli dodać do tego przypuszczenie, że wywiad został skonstruowany przez Ławrynowicza tak, by do złudzenia przypominał wywiad przeznaczony dla prasy ów, jak to określa Nowacki, „tani, nieznośny dydaktyzm tego utworu” jest jak najbardziej na miejscu. A i temat trudny i nie zagospodarowany literacko, więc doprawdy nie wyobrażam sobie, że można było w tym przypadku uniknąć czy to moralizatorstwa czy to dydaktyzmu czy to wyznania własnych grzechów i przyznania się do gnębiących po dziś dzień wyrzutów sumienia. Podobnie nie zgadzam się z Nowackim co do jego opinii na temat ostatniego opowiadania w tomie. Być może gdyby Ławrynowicz odstąpił od zamieszczenia w książce „Nafty” i „Korytarza” tom byłby spójniejszy i utrzymany w jednolitej tonacji, byłby też dużo atrakcyjniejszy dla czytelnika, który niekoniecznie po zaśmiewaniu się kilka stron wcześniej zdoła przejąć się tragicznym losem Żydów czy osób umierających na raka. Wydaje się jednak, że Ławrynowicz świadomie postanowił tę zasadę decorum w swoim tomie przełamać i wrzucić na kilka ostatnich stron dwóch intruzów, którzy nie traktują już czytelnika z taką dobrodusznością i gościnnością, jak to miało miejsce we wcześniejszych pięciu opowiadaniach. Tutaj śmierć naprawdę jest śmiercią taką, jaką znamy ją od dziecka – przeraża czy, jak mówił Luc Estang w cytowanym na początku niniejszego tekstu ustępie, budzi wstręt i grozę.

Jeżeli tom opowiadań Ławrynowicza – tutaj po raz wtóry polemizował będę z Dariuszem Nowackim – jest prozą łatwą i przyjemną, „prościutką” i popularną, to jest nią w takim sensie jak prozą „prościutką” i popularną jest twórczość Hrabala, Gogola, Czechowa czy Haska, bo tych pisarzy mógłbym w pierwszym rzędzie wymienić jako inspiratorów Ławrynowicza. Moim zdaniem popowym twórcą autor „Pogody dla wszystkich” nie jest, a to, że jego książkę przeczytać może także ktoś, kto „zwykł traktować literaturę konsumpcyjnie” przemawia tylko na jej korzyść. No, chyba że Hrabal również pisał prozę ku pokrzepieniu serc „czytelników konsumpcyjnych”. Jeśli tak, to przepraszam najserdeczniej za omyłkę.


[Marek Ławrynowicz, Korytarz, Wyd. W.A.B., Warszawa 2006]


{Tekst ukazał się w nieistniejącym już (niestety) krakowskim "Studium" nr 3-4/2007}

0 Response to "O tym, w jaki sposób zaprzyjaźnić się ze śmiercią i że popularne nie zawsze znaczy złe [Marek Ławrynowicz - Korytarz]"

Prześlij komentarz